Z półek na górze sypie się bagaż. W przejściu przewracają się pasażerowie. Krzyki zlewają się w paniczny jazgot. Śatabdi mocno szarpie, jeszcze raz; z piskiem i dygotem gwałtownie hamuje. Głosy osiągają punkt kulminacyjny i milkną. Pociąg staje bez ruchu. Głośniki krótko trzeszczą i cichną. Wiejska noc jest nieprzenikniona, spowijająca, joniczna. Zdaje mu się, że widzi dalekie światła samochodu i inne, podskakujące jak pochodnie. Teraz sypią się pytania: „Wszyscy cali, co się stało?”.
Aj mamrocze coś, rusza się. Uspokajacz jest mocniejszy niż myślał Lull. Uświadamia sobie teraz przybliżającą się wzdłuż pociągu ścianę głosów i smród palonego poliwęglanu dobiegający z przewodów klimatyzacji. Jedną ręką łapie torbę Aj, drugą stawia ją na nogi. Aj mruga powoli.
— Wstajemy, śpiąca królewno. Mamy nieplanowaną wysiadkę.
Wyciąga ją, wciąż półprzytomną, w przejście, łapie torby i pcha wszystko ku tylnym przesuwnym drzwiom. Za nim, czarne panoramiczne okno eksploduje pianą szklanych kosteczek, do środka wlatuje betonowy blok z przyczepioną liną. Odbija się od stołu, trafia w kobietę po drugiej stronie przejścia. Ta pada, ze zmiażdżonego kolana tryska krew. Ciżba uciekających pasażerów potyka się o nią i pada. Już nie żyje, uświadamia sobie Thomas Lull z okropnym, sięgającym do głębi chłodem. Ta kobieta i każdy inny, kto upadnie pod tą falą.
— Ruszaj się, kurwa! — Przepycha oszołomioną Aj przejściem, dając jej klapsy w tyłek. Przez wybite okno mignęły mu płomienie; płomienie i twarze. — Dawaj dawaj dawaj. — Za nimi tworzy się potworny zator. Pierwsze, zwiadowcze pasma dymu wykradają się z kratek wentylacyjnych i spod drzwi do wcześniejszego wagonu. Głosy narastają, tworząc chór przerażenia.
— Do mnie! Do mnie! — wrzeszczy Sikh-steward w kolejarskim mundurze, stojący na stole przy drzwiach do wnętrza wagonu. — Po kolei, proszę się nie pchać, mamy dużo czasu. Pan. Teraz pan. Pani. — Swoją kartą magnetyczną zamienia suwane drzwi w śluzę. Po jednej rodzinie.
— Co się tu, kurna, dzieje? — pyta Thomas Lull, dochodząc na początek kolejki.
— Bharaccy karsewakowie podpalili pociąg — odpowiada cicho steward. — Proszę nic nie mówić. Proszę przechodzić.
Thomas Lull przepycha Aj na platformę wagonu, zerka w ciemność na zewnątrz.
— Ja pierdolę. — Małe obozowisko oszołomionych, wystraszonych pasażerów i ich bagaży otacza pierścień ognia. Po parudziesięciu latach pracy z automatami komórkowymi Thomas Lull umie sprawnie, jednym rzutem oka, oceniać liczby. Jest ich tam z pięciuset, z pochodniami. Od czoła pociągu niosą się iskry; pomarańczowy dym, świecący w tym półmroku, ewidentny znak, że pali się plastik. — Zmiana planów. Tu nie wysiadamy.
— Co się stało, co się dzieje? — pyta Aj, gdy Lull otwiera na siłę drzwi do następnego wagonu. Ten już jest na wpół pusty.
— Zatrzymali pociąg, jakiś protest Shivaji.
— Shivaji?
— Myślałem, że ty wszystko wiesz. Hinduskich fundamentalistów. Ostatnio trochę się na Awadh wkurwili.
— Strasznie agresywnie gadasz — rzuca Aj, a Lull nie wie, czy to koniec uspokajaczy, czy początek jej dziwacznej mądrości. Lecz łuna na zewnątrz się nasila, słyszy też łomot i rozpryskiwanie się przedmiotów, którymi obrzucają trupa pociągu.
— Bo się bardzo boję — odpowiada Thomas Lull. Popycha Aj w kolejne drzwi otwarte w noc. Nie chce, żeby usłyszała wrzaski i trzaski, w których domyśla się strzałów z lekkiej broni. Wagony są już prawie puste, przeciskają się przez jeden, dwa, trzy, wtem pociąg przeszywa potężny dreszcz i grzmot, omal ich nie przewracając. — Jezus — odzywa się Thomas Lull. To pewnie wybuchła lokomotywa. Tłuszcza na zewnątrz wiwatuje. Thomas Lull i Aj brną dalej w tył pociągu. W czwartym wagonie spotykają wytrzeszczonego kontrolera biletów Maratha Rail.
— Sir, dalej nie można.
— Idę, choćby i po pana trupie.
— Sir sir, pan nie rozumie. Drugi koniec też podpalili.
Thomas Lull wybałusza oczy na konduktora w eleganckim garniturze. Tym razem to Aj go odciąga. Gdy docierają do przejścia między wagonami, dym przeciska się już między uszczelkami drzwi. Gasną światła. Thomas Lull mruga w ciemności, po czym włącza się awaryjne oświetlenie przy podłodze, jak dolne światła rampy, w nieziemski, gotycki sposób podświetlające zmarszczki i zakamarki ludzkich twarzy. Zewnętrzne drzwi ani drgną. Zapieczętowane. Martwe. Thomas Lull patrzy, jak dym wypełnia wnętrze wagonu za przesuwnymi drzwiami. Próbuje znaleźć jakiś punkt oparcia na gumowej uszczelce.
— Sir sir, mam klucz.
Konduktor wyciąga z kieszeni ciężki imbus na łańcuchu, wtyka go w nakrętkę z sześciokątnym otworem i zaczyna ręcznie uchylać drzwi. Te prowadzące do środka są już czarne od sadzy i zaczynają pękać i się łuszczyć.
— Jeszcze chwila, sir.
Drzwi uchylają się na tyle, by mogły je otworzyć trzy pary rąk. Thomas Lull rzuca bagaż w ciemność i sam skacze za nim. Ląduje źle, pada, toczy się po kamieniach i torach. Aj i kolejarz skaczą za nim. Staje na równe nogi w samą porę, żeby zobaczyć, jak wnętrze opuszczonego przez nich wagonu rozjarza się oślepiającą żółtą barwą. Potem eksplodują wszystkie okna, sypiąc gradem szklanych kostek.
— Aj! — krzyczy wśród zgiełku Thomas Lull.
W życiu nie słyszał takich odgłosów. Wrzaski, jęki, strzępiasta zbitka krzyków, ryków, języków, wielowarstwowa i wymieszana aż do niezrozumiałości. Przegazowywane silniki, równomierny stukot pocisków. Płacz przerażonych dzieci. A w tle tego wszystkiego sykliwy, bulgotliwy huk pożaru, pochłaniającego pociąg z dwóch końców jak upiorne kadzidło. Tak pewnie brzmi piekło.
— Aj!
Ludzie są wszędzie i biegają we wszystkie strony. Thomas Lull nabiera orientacji w geografii katastrofy. Ludzie uciekają od czoła pociągu, gdzie jedna po drugiej aktynicznie wybuchają skrzynki rozdzielcze, gdzie napiera na nich liczny szereg mężczyzn w bieli, jak armia Radźu. Większość jest uzbrojona w lathi, niektórzy mają motyki, grace, maczety. Armia rolna. Błyska przynajmniej jeden miecz, uniesiony wysoko nad horyzontem głów. Niektórzy są nadzy, siwi od popiołu, naga sadhu. Kapłani-wojownicy. Każdy ma na sobie coś czerwonego, barwy Śiwy. Płomienie odbłyskują od rzucanych przedmiotów: butelek, kamieni, kawałków konstrukcji pociągu zasypujących pasażerów, którzy kulą się i chowają, nie wiedząc, skąd spodziewać się kolejnego ataku, wlokąc za sobą bagaże. W powietrze bucha dym od wystrzałów. Ziemię zaściełają porzucone, rozwalone toboły, koszule, sari i szczoteczki do zębów, podeptane i rozwłóczone po piachu. Jakiś człowiek trzyma się za rozbitą głowę. Pomiędzy kłębowiskiem stóp siedzi małe dziecko, rozgląda się w przerażeniu, usta rozdziawione, milczące ze strachu zbyt silnego na krzyk, policzki lśniące od łez. Stopy depczą kupę szmat. Kupa się porusza, potrącana buciorami. Trzaskają kości. Thomas Lull domyśla się teraz celu i kierunku ucieczki: z dala od mężczyzn w bieli, ku niskiej linii chałup, które stają się widoczne, gdy oczy przyzwyczajają się do ciemności bharackiej wsi. Wioska. Azyl. Tylko że zza płonącego tyłu pociągu wybiega druga grupa karsewaków, odcinając drogę ucieczki. Ludzie stają. Nie ma dokąd iść. Padają bezładnie na ziemię. Zgiełk się podwaja.