— Czemu leci krykiet? — zapytał pan Nandha.
— A, to? Nie wiem, samo się włączyło. — Machnęła ręką przed ekranem, gestem przywołującym Śniadanie z Bharti. Na ekran wskoczyła scena tańca w studiu. — Proszę, lepiej? Październik byłby dobry, wtedy nigdy nic się nie dzieje. Chociaż po Dawarach to może być rozczarowanie, no wiesz, to ogród, ja go uwielbiam, tak miło, że pozwoliłeś mi go tam zrobić, ale to w końcu tylko rośliny i nasiona. Jak myślisz, ile ich kosztowało to dziecko-Bramin?
— Tyle że oficera śledczego ds. licencjonowania sztucznych inteligencji na to nie stać.
— Oj, kochanie, nawet przez myśl mi nie przeszło…
Mój bulbul, posłuchaj sam siebie, pomyślał. Paplasz sobie, słowa wypadają ci z ust i sądzisz, że będą złotem, bo przez cały czas, każdego dnia, przebywasz wśród kolorów, ruchu, kwiatów. Słyszałem te kobiety z towarzystwa, którym tak zazdrościsz, i nie odezwałem się słowem, ponieważ miały rację. Jesteś staroświecka, otwarta i mówisz, co ci leży na sercu. Nie kryjesz swoich ambicji i dlatego nie powinienem cię puszczać do nich i do ich towarzystwa.
Bharti ze Śniadaniowego Bankietu z uśmiechem wytrajkotała swoje: Nasz! Specjalny! Poranny! Gość! Dzisiaj: przepyszne fanki puri przyrządzone przez naszego gościa, szefa kuchni Sanjeeva Kapura!
— Do widzenia, skarbie — powiedział pan Nandha, odsuwając pustą filiżankę po ajurwedyjskiej herbacie. — Zapomnij o tych snobach. Nic nam do nich. Mamy siebie. Mogę wrócić późno. Mam do rozpracowania miejsce przestępstwa. — Pan Nandha ucałował swą prześliczną żonę i udał się na oględziny zwęglonych szczątków pana Radhakrishny w jego sundarbanie, upchniętym skromnie w mieszkaniu na piętnastym piętrze apartamentowca w Diljit Rana Colony.
Machając wilgotną torebką z herbatą na sznurku, pan Nandha wygląda na Varanasi i próbuje uporządkować to, co zobaczył w spalonym mieszkaniu. Ogień był intensywny, ale ograniczony. Kontrolowany. Precyzyjny pożar. Jakiś ładunek kumulacyjny? Strzał z podczerwonego lasera przez okno?
Pan Nandha puszcza sobie z palmera koncerty skrzypcowe Bacha, siada wygodnie w skórzanym fotelu, składa palce w kształt stupy i odwraca się ku miastu za oknem. Zawsze było dlań niezawodnym i szczodrym guru. Pyta je jak wyrocznię. Varanasi to Miasto Człowieka i jego geografia odzwierciedla wszystkie ludzkie poczynania. Układy i traumy miasta rodziły już przemyślenia i mądrości wykraczające poza rozum i racjonalizm. Dziś miasto pokazuje mu ognie. Każdego dnia po niebie wije się co najmniej kilkanaście spiral dymu z domowych pożarów. Wśród przepychającej się łokciami klasy średniej zwyczaj palenia wdów zanikł, ale nie wątpi, że niektóre z odleglejszych, bledszych smużek dymu to właśnie „kuchenne ogniska”.
Ze mną jesteś bezpieczna, Parvati, myśli. Możesz mi ufać, że nigdy cię nie zranię, że nigdy mi się nie znudzisz, jesteś bowiem skarbem, bezcenną perłą. Jesteś chroniona przed sati nudy czy zawiścią o posag.
Wojskowe transportowce tną niebo w tym samym regularnym rytmie. Ile już lachów tych żołnierzy? W policyjnym radiowozie przejrzał dzisiejsze nagłówki. Dźawani Bharatu zmusili wojska Awadhu do wycofania się wzdłuż linii kolejowej do zachodniego Allahabadu. Amerykańskie roboty Awadhów zaatakowały grupę protestujących blokujących linię ekspresu Maratha z Awadhu. Zalatuje mu to PR-owskim manewrem Ranów, smrodkiem silniejszym niż zapach kadzidła, czy dymu kremacyjnego. To paradoks, że Amerykanie, twórcy Ustaw Hamiltona, decydują się prowadzić wojnę z pomocą maszyn, którym tak nie ufają. Gdyby aeai wyższych generacji dorwały się kiedyś do walczących robotów…
Palce pana Nandhy rozdzielają się. Intuicja. Oświecenie. Jakiś ruch z boku: chłopak od podawania herbaty unosi jego torebeczkę na srebrnym spodku.
— Ćaj-wallah. Przyślij mi tu Vikrama. Szybko.
— Już, sahib.
Wojskowe helikoptery kontr-kontrofensywne. Wyuczone, by tropić i spadać na sprzęt do prowadzenia cyberwojny, jak polujące sokoły. Uzbrojone w impulsowe lasery. Widzi przed sobą narzędzie morderstwa, kreślące patrolowe łuki w świętej przestrzeni powietrznej świętego miasta. Ktoś włamał się do wojskowego systemu.
Pan Nandha czuje zapach Vika, zanim którykolwiek inny zmysł zawiadomi o jego przybyciu.
— Vikram.
— Czym mogę służyć?
Pan Nandha odwraca się z fotelem.
— Chcę dostać zapis lotów każdego bezzałogowca aeai nad Varanasi z ostatnich dwunastu godzin.
Vikram zasysa górną wargę. Jest ubrany w ogromne buty do biegania, pseudoszorty sięgające dzisiaj do połowy łydki i obcisły podkoszulek, o jakim ktoś o jego poziomie konsumpcji węglowodanów nie powinien nawet myśleć.
— Dałoby radę. A po co?
— Przyszło mi do głowy, że to nie jest konwencjonalne podpalenie. Wydaje mi się, że to był silny, wysokoenergetyczny impuls lasera z wojskowego aeai-samolotu. — Brwi Vika się unoszą. — Ustaliliście, skąd wzięła się ta komenda zamknięcia drzwi?
— Na pewno nie przyszła od varanaskiego ubezpieczyciela Ahura Mazda. Ślady dobrze zatarte, ale my dotrzemy do domu. Są już jakieś pierwsze dane odzyskane z Badrinathu. Cokolwiek to było, co miało zniknąć, zlikwidowali razem z tym sporo rzeczy wynajmowanych za niezłe pieniądze. Straciliśmy bodhisofty Jima Carreya, Madonny, Phila Collinsa.
— Nie wydaje mi się, żeby im chodziło o bodhisofty, czy w ogóle informacje — mówi pan Nandha. — Według mnie chodziło o ludzi.
— Jak to się dzieje, że jesteśmy Wydziałem Licencjonowania Aeai, a zawsze kończy się na ludziach? — mówi Vikram, podskakując na swoich poduszkowatych buciorach. — A następnym razem, jak będę ci tak strasznie potrzebny, wystarczy wysłać wiadomość. Idzie zdechnąć od tego latania po schodach.
Ale to nie przystoi Starszemu Oficerowi, chciałby powiedzieć pan Nandha. Porządek, kultura, czyste garnitury; warna. Na jego dziesiątą Holi matka przebrała ich wszystkich za małych rycerzy Jedi — powiewające szaty i nowe superpistolety na wodę ze sklepu Chatterjeego, takie o pięciu lufach jak w gatlingu, a w każdej inna barwa na Święto Kolorów. Patrzył, jak jego młodszy brat i siostra naśladują te ruchy, zakapturzeni, w pelerynach zrobionych ze starych prześcieradeł, z rurami pełnymi jaskrawych świątecznych farb, jak robiąc „żżż, żżż”, roznoszą w drobny mak siły ciemnej strony mocy. Znów czuje tamte mdłości z zażenowania, na myśl, że mieli pokazać się publicznie w tych upokarzających szmatach, z tandetnymi zabawkami, na oczach wszystkich. Tamtej nocy wykradł się z pokoju, zabrał wszystko, wrzucił do piecyka stróża nocnego, Dipendry, i spalił. Wściekłość ojca była potworna, niezrozumienie i rozczarowanie matki jeszcze bardziej, on jednak znosił emocje i wyrzuty ze stoickim spokojem, wiedział bowiem, że zapobiegł czemuś znacznie gorszemu: wstydowi.
Palcami namacuje lighthoeka. Zadzwoni teraz do Parvati, pogada z nią o tych bramińskich dzieciach, powie jej, jakie naprawdę ma zdanie o tych stworach. Wytłumaczy jej wszystko, będzie już wiedziała i nic takiego się więcej nie powtórzy. Nasuwa hoeka na ucho, podświadomie poprawia induktor i wywołuje numer, gdy wtem z zewnątrz nadchodzi niespodziewane połączenie.
— Umf — mruczy zdegustowany pan Nandha. To Chauhan.