— Niespodzianka, to ja dzwonię. Mam ci coś do pokazania.
— To był podczerwony laser, prawda? — mówi pan Nandha, wchodząc do kostnicy. Ciała są rozłożone na ceramicznych stołach, czarne, pomarszczone mumie, zaciśnięte zęby.
— Masz ten łeb — mówi jowialny, brutalny Chauhan, ubrany w przynależną kostnicy zieleń, otoczony powściągliwymi pielęgniarkami od sekcji. — Krótki, intensywny błysk lasera podczerwonego o wysokiej mocy, prawie na pewno latającego, choć nie wykluczałbym wymierzonego strzału z Shanti Rana Apartments naprzeciwko.
Jedno z ciał, zwęglone znacznie bardziej niż reszta, jest czarnym kikutem, z którego wystają nagie żebra i żółte kości udowe; urywa się w kolanach. Odór spalonych włosów, ciała, spopielonej kości, jest w dziewiczo nowej kostnicy w Ranapurze znaczenie gorszy niż zamaskowany węglowodorami i poliwęglanami w mieszkaniu, ale w tym czystym, chłodnym pomieszczeniu nie ma niczego, co byłoby dla mieszkańca Varanasi nieznajome albo bulwersujące.
— Co mu się stało?
— Chyba stał przy oknie, kiedy buchnął ogień. Nie on jest interesujący. — Chauhan kontynuuje, kiedy pan Nandha pochyla się nad nieludzką literą Y zwłok pirata darwinowskiego softu. — Te tutaj. Nic ich nie identyfikuje, zresztą zdążyłem tylko trochę pogrzebać, ale ten to mężczyzna, a to kobieta. Mężczyzna jest Europejczykiem, gdzieś od Palermo do Paryża, kobieta jest Drawidyjką z południowych Indii. Mam przeczucie, że byli parą. Co ciekawe, kobieta urodziła się z poważnym zniekształceniem macicy. Na pewno jej nie działała. Staromodna policyjna procedura dojdzie w końcu, kto to taki, ale tu jest coś, co może cię zainteresuje.
Otwiera wyściełaną szufladę, wyciąga dwa plastikowe woreczki na dowody. W każdym jest mały wisiorek z kości słoniowej, osmalony i sczerniały. Przedstawia stającego dęba białego konia, na tle czakramowego koła stylizowanych płomieni.
— Wiesz, co to jest? — pyta.
— Kalki — odpowiada pan Nandha. Unosi dysk wisiorka pod światło. Pięknie jest wykonany. — Dziesiąte, ostatnie wcielenie Wisznu.
Kiedy ministerialny lexus podjeżdża do starego, mogolskiego pałacyku myśliwskiego, z drzew złazi dosłownie kupa świętych małp i podskakując na swoich miękkich knykciach, idzie przywitać ministerialnego lexusa. Zza krzaczastych rododendronów wychodzi robot, żeby sprawdzić dokumenty kierowcy. Obsługa pozwoliła ogrodowi zarosnąć i zdziczeć. Procedurę bezpieczeństwa przechodzi niewielu ogrodników, a ci nieliczni niezbyt długo zagrzewają miejsca na ministerialnej pensji. Maszyna przysiada przed samochodem, kreśląc lufą naramiennej wieżyczki linię ku panu Nandzie. Siłownik w lewej nodze od czasu do czasu przepuszcza, wskutek czego robot, skanując dokumenty, kołysze się. Widać, że konserwacja też szwankuje. Pan Nandha sznuruje usta, gdy małpy obłażą samochód, szperając karłowatymi paluszkami we wszystkich zakamarkach. Kojarzą mu się z dłońmi spalonych zwłok w czystej kostnicy Chauhana, tymi czarnymi, zwiędłymi piąstkami. Nad chłodnicą, jak figurka na masce, sadowi się langur i masturbuje się wściekle, a wokół pana Nandhy wiruje Pasja według świętego Mateusza.
Niedbalstwo plus niechlujstwo plus bałagan równa się katastrofie. Właśnie przez byle jaką konserwację i kiepską ochronę więzień już dwa razy stąd uciekł. Przez to i dzięki stadom niewykrywalnych robotów o wielkości i ruchliwości karaluchów.
Bot ochrony kończy sprawdzanie i odchodzi, zaczaja się w krzakach jak jakiś drapieżca z późnej kredy. Pan Nandha szarpie samochodem, żeby spłoszyć małpy. Ma taki dyżurny koszmar, że jakaś uwięźnie mu w nadkolu. Święty Pan Masturbator spada, koziołkując, z maski. Pan Nandha wyciąga szyję i przygląda się, czy nie zostawił na lakierze rozbryzgów obrzydliwej małpiej spermy.
Kiedy miał trzynaście lat, sponiewierany hormonami i wątpliwościami pielęgnował w sobie fantazję, w której łapał świętą małpę, trzymał ją w klatce i powoli, boleśnie łamał jej jedną ptasią kosteczkę po drugiej. Wciąż potrafi poczuć żar płynącej z tego rozkosznej wściekłości.
Parę upartych małpiszonów jedzie na lexusie łukowatym podjazdem aż pod sam pawilon. Pan Nandha skopuje je, wysiadając na chrzęszczący czerwony żwir, i zakłada ciemne okulary. Biały mogolski marmur olśniewa w popołudniowym słońcu. Pan Nandha cofa się od samochodu, by mieć niczym niezakłócony widok na pałacyk. Ukryta perła architektury, zbudowana w roku 1613 przez szacha Aszrafa, jako pawilon myśliwski. Tam, gdzie kiedyś na słoniowych haudach jechały na polowania gepardy, a mogolscy magnaci uganiali się z sokołami po bagnach Kirakat, teraz ze wszystkich stron przybliżają się ku niskiemu, chłodnemu pawilonowi fabryczki i magazynom z karbowanego aluminium. Lecz geniusz architekta przetrwał: dom z podcieniami pozostaje odizolowany, oddzielony od wszystkiego zamienionymi w dżunglę ogrodami, niewidoczny znikąd i sam niewidzący nic w zamian. Pan Nandha podziwia kompozycję kolumnady krużganka, niedomówienie kopuły. Nawet w Cambridge, gdzie triumfy święci angielski gotyk pionowy i barok, wciąż uważał, że mistrzami Wrena i Reginalda z Ely byli islamscy architekci. Budowali tak, jak komponował Bach, z siłą i mięsiście, ze światłem, przestrzenią i geometrią. Budowali ponadczasowo i na wsze czasy. Pan Nandha myśli, że nie miałby nic przeciw zamknięciu w takim więzieniu. Miałby tu samotność.
Wokół niego kłaniają się sprzątacze, miotły z gałązek idą w ruch, gdy pan Nandha wchodzi po niskich schodkach do chłodnego podcienia. Personel Ministerstwa wita go przy drzwiach, dyskretnie skanując go swoimi palmerami. Pan Nandha pochwała taką staranność, wyglądają jednak na znudzonych. Są dyplomowanymi operatorami sprzętu elektronicznego i nie przyszli do Ministerstwa, żeby pilnować jakiejś rozwalającej się kupy mogolskiego gruzu. Pan Nandha czeka, aż strażnik przełączy przezroczysty plastikowy zamek, wiszący na elegancko rzeźbionym marmurze jak brzydka erotyczna zabawka w kształcie joni. Ostatnie światełka bezpieczeństwa zapalają się zielono. Pan Nandha wchodzi do sali bankietowej. Jak zawsze wstrzymuje oddech, widząc białe, kamienne filigrany, pasiaste ściany, niskie, mocno przestronne cebulaste łuki, geometrycznie ułożone na suficie lazurowe kafle, wysokie ostrołukowe okna zasłonięte roletami z tkaniny. Lecz tym, co tu zwraca uwagę, nie jest promienna harmonia architektury. Ani nawet benedyktyńsko w nią wpleciona klatka Faradaya. Uwagę przykuwa plastikowy, przezroczysty sześcian pośrodku. Ma pięć metrów szerokości i wysokości, dom w domu podzielony przezroczystymi ściankami działowymi na przejrzyste pokoje, z przezroczystymi rurami i okablowaniem, krzesłami, stołami, przezroczystym łóżkiem i przezroczystym sedesem. Pośrodku tej przezroczystości siedzi śniady, otyły facet z gęstą brodą. Siedzi odwrócony plecami, ale wstaje, słysząc kroki na chłodnym marmurze. Mruży oczy, potem rozpoznaje gościa i przysuwa sobie krzesło do przezroczystej ściany. Palcem nogi poszturchuje książkę w miękkiej oprawie, z nadłamanym grzbietem. Ma na tym palcu przezroczysty pierścień.
— Słowa nadal się nie poruszają.
— One nie muszą. To pana mają poruszać.
— To, muszę przyznać, bardzo efektywny sposób kompresji wirtualnej rzeczywistości. Wszystko to w jednym i czterech dziesiątych mega? Tylko że to strasznie nieinteraktywne…
— Ale za to inne dla każdego, kto czyta — mówi pan Nandha.
Facet w plastikowej kostce kiwa z namysłem głową.
— Ale gdzie wspólnota doświadczeń? No dobra, w czym mogę pomóc, panie Nandha?
Pan Nandha zerka w górę, słysząc komarze brzęczenie latającej kamery. Kamera zwraca oko obiektywu na plastikową klatkę i unosi się pod fantastyczny kopulasty dach. Przez wąskie szprosy światło pada pasemkami kurzu. Pan Nandha wyjmuje z kieszeni marynarki plastikowe woreczki z dowodami rzeczowymi, unosi je. Facet na plastikowym krześle mruży oczy.