Выбрать главу

— Trochę bliżej, nic nie widzę bez okularów. Chociaż tyle mogliście mi zostawić.

— Nie po ostatnim numerze, panie Anreddy. Ten układzik był bardzo pomysłowy.

Pan Nandha przyciska torebki do plastikowej ściany. Więzień klęka. Pan Nandha widzi, jak ściana zaparowuje od oddechu. W końcu wydaje stłumione sapnięcie.

— Skąd pan je ma?

— Od ich właścicieli.

— Czyli nie żyją.

— Tak.

J.P. Anreddy jest niskim, przysadzistym, dwudziestokilkuletnim astmatykiem, mającym zbyt mało włosów na głowie i o wiele za dużo wokół pulchnych policzków. Stanowi największy triumf zawodowy pana Nandhy. Był dataradźią sundarbanu Sinha, liczącej się piwnicy w obracającym aeai podziemiu, kiedy Awadh ratyfikował Ustawy Hamiltona i zakazał wszelkich sztucznych inteligencji powyżej poziomu 2.0. Zarobił kosmologiczną ilość pieniędzy, klasyfikując wysokopoziomowe aeai jako niższe i fałszując ich certyfikaty licencyjne. Jego skrytym konikiem była fuzja człowieka z maszyną, rozszerzenie własnych stu pięćdziesięciu kilo, głównie tłuszczu, o zwinniejsze, szczuplejsze robocie ciała. Kiedy pan Nandha przyszedł aresztować go za naruszenie licencji, musiał odpierać, fala za falą, ataki robotów serwisowych. Przypomina sobie klekocące plastikowe odnóża: zlewają mu się z oblegającymi służbową limuzynę czarnymi małpimi łapkami. Wzdryga się w jasnym ciepłym, pachnącym kurzem pomieszczeniu. Ścigał dataradźię przez kolejne komnaty, aż wreszcie Indrze udało się namierzyć wszczepione Anreddy’emu pod czaszkę białkowe układy macierzowe, zapewniające bezpośredni interfejs do maszynowych przedłużeń ciała, i sfajczyć je wszystkie jednym impulsem EM. J.P. Anreddy leżał potem przez trzy miesiące w śpiączce, stracił pięćdziesiąt procent masy ciała, a po odzyskaniu świadomości odkrył, że sąd skonfiskował jego dom i zamienił go w więzienie dla niego. Mieszkał teraz pośrodku swojego przepięknego, mogolskiego pałacyku w przezroczystym plastikowym sześcianie, z latającymi kamerami monitorującymi każdy jego ruch i oddech, każdy łyk i każdą czynność, każde podrapanie się i pełznącą po skórze pchłę czy innego owada. Dwa razy uciekł z pomocą owadzich robotów. Choć nie mógł już kontrolować ich samą siłą woli, nigdy nie przestał uwielbiać maleńkich, biegających inteligencji. Pozostawał w areszcie domowym, dopóki nie wyrazi skruchy za popełnione czyny. Pan Nandha był jednak pewien, że umrze i zgnije w swoim plastikowym pudełku. J.P. Anreddy autentycznie nie widział w swoich czynach nic niewłaściwego.

— Jak zginęli? — pyta dataradźa.

— W pożarze, na piętnastym piętrze…

— Zaraz. Badrinath? Radha?

— Nikt nie przeżył.

— Jak?

— Mamy parę teorii.

Anreddy siada ze spuszczoną głową na plastikowej podłodze. Pan Nandha potrząsa medalionami, unosi je na łańcuszkach.

— Czyli znani są panu.

— W ogóle byli znani.

— Nazwiska?

— Jakieś francuskie, chociaż ona była Hinduską. Kiedyś pracowali na uczelni, potem poszli do wolnego świata. Mieli jakiś superważny projekt, stała za nim duża kasa.

— Słyszał pan kiedyś o firmie inwestycyjnej Odeco?

— Każdy słyszał o Odeco. To znaczy, każdy z dżungli.

— Dostawał pan jakieś finansowanie od Odeco?

— Ja jestem dataradźa, wielki, groźny i dziki. Wróg publiczny numer jeden. No, w każdym razie, mój kawałek nieba im nie pasował. Ja interesowałem się nanorobotyką. Oni wysokopoziomowymi aeai: białkowymi obwodami, interfejsami mózg-komputer.

Pan Nandha przysuwa amulety do plastiku.

— Wie pan, co znaczy ten symbol?

— Biały koń bez jeźdźca, dziesiąty awatar.

— Kalki. Ostatni awatar, który zakończy Erę Kali. Legendarne imię.

— Varanasi to miasto legend.

— To legenda godna naszych czasów. Może Badrinath, finansowany przez te jakieś Odeco, budował aeai trzeciej generacji?

J.P. Anreddy wierci się na kości ogonowej, odrzuca głowę do tyłu, siddha pełzających robotów. Zamyka oczy. Pan Nandha kładzie amulety na kafelkach przed jego oczyma. Potem podchodzi do okna i powoli podciąga roletę, składającą się w szeroką harmonię wypłowiałej od słońca tkaniny.

— Powiem panu, jaką mamy teorię na temat tych śmierci w Badrinath. Uważamy, że to był celowy atak bezzałogowego samolotu uzbrojonego w laser — mówi pan Nandha. Podciąga kolejną zasłonę, wpuszczając do środka oślepiające słońce i zdradzieckie niebo.

— Ty kutasie! — krzyczy J.P. Anreddy, zrywając się na równe nogi. Pan Nandha podchodzi do trzeciego okna.

— Ta teoria nas przekonuje. Jeden strzał dużej energii. — Przechodzi na drugą stronę, do drugiego zestawu szybek. — Przez okno salonu. Precyzyjne. Aeai musiała namierzyć cel, zidentyfikować go i strzelić w parę milisekund. Od tego incydentu z pociągiem w powietrzu jest taki ruch, że nikt nie zauważy, że jakiś robot schodzi na chwilę z trasy patrolu.

Anreddy rozpostarł dłonie na plastikowej ścianie, oczy ma wytrzeszczone, wypatruje na białym niebie oznak zdrady.

— Co pan wie o Kalkim?

Ściąga kolejną roletę. Została tylko jedna. Na podłodze rozbłyskują ukośne świetlne przypory. Anreddy patrzy zbolały, parzony przez słońce cyberwampir.

— Człowieku, oni cię zabiją.

— Niech tylko spróbują. Czy Kalki to aeai trzeciej generacji?

— Ujmuje miękki bawełniany sznur ostatniej zasłony i ściąga go, dłoń za dłonią. Na terakocie rozszerza się klin światła. J.P. Anreddy skulił się na środku swojej plastikowej klatki — nie ma się gdzie skryć przed niebem.

— No i?

— Kalki to aeai trzeciej generacji. Istnieje naprawdę. Dłużej niż się panu wydaje. Jest wszędzie. Wie pan, co to znaczy, trzecia generacja? Inteligencja, według standardowej skali, dwadzieścia do trzydziestu tysięcy razy wyższa od standardowej ludzkiej. I to tylko na początek. To są własności emergentne. Tam ewolucja leci z milion razy szybciej. I jeśli one chcą cię dopaść, nigdzie nie uciekniesz, nigdzie się nie ukryjesz, nie możesz się przyczaić i liczyć, że o tobie zapomną. Widzą cię, wszystko co robisz. Kombinujesz sobie nową tożsamość, wiedzą o tym szybciej od ciebie. Gdziekolwiek pójdziesz, będą tam przed tobą, bo się domyśliły, zanim jeszcze sam pomyślałeś. Człowieku, to jest gen trzy. To są bogowie. Bogów nie da się licencjonować.

Pan Nandha czeka, aż tyrada ucichnie, potem zbiera tanie, osmalone od żaru amulety i wkłada je z powrotem do woreczków.

— Dziękuję. Znam teraz imię mojego wroga. Miłego dnia. Odwraca się i odchodzi, przecinając słupy pylistego, białego blasku.

Obcasy rezonują na eleganckim, islamskim marmurze. Za sobą słyszy cichy szmer pięści walących w elastyczny, przezroczysty plastik i odległy, stłumiony głos Anreddy'ego:

— Ej, rolety! Zasuń rolety! Człowieku! Rolety! Widzą mnie! Kurwa twoja mać, widzą mnie! Zasuń, kurwa, rolety!

ROZDZIAŁ 20

VISHRAM

Ma biurko, na którym dałoby się wylądować myśliwcem. Ma gabinet z drewna i szkła na najwyższym piętrze. Ma prezesowską oddzielną windę i łazienkę. Piętnaście garniturów skrojonych identycznie i uszytych z takiego samego materiału, jak ten, który nosił, dziedzicząc swoje imperium, do tego dopasowane ręcznie szyte buty. I ma osobistą asystentkę, Inder, która posiada niepokojącą umiejętność przebywania fizycznie przed nim i jednocześnie objawiania się w jego biurkowym organizerze i jako duch w jego korze wzrokowej. Dotąd tylko słyszał o tych korporacyjnych systemach asystenckich, które są pół ludźmi, pół aeai. Tak się teraz prowadzi biuro.