Oprócz tego wszystkiego Vishram Ray ma także potężnego kaca po Stredze i owalne oparzenie słoneczne wokół oczu od zbyt długiego i zbyt głębokiego zaglądania do innego wszechświata.
— Co to za ludzie?
— Siggurdson-Arthurs-Clementi Group — odpowiada Inder-na-dywanie, podczas gdy Inder-na-blacie otwiera swoje lotosowe dłonie, by pokazać mu terminarz, zaś Inder-w-głowie rozpływa się w zdjęcia z listów gończych przedstawiające dobrze odżywionych białych mężczyzn, mających porządne garnitury i jeszcze lepsze uzębienie. Jak na kogoś tak podobnego do Audrey Hebpurn, Inder-na-dywanie ma zaskakująco niski głos. — O szczegółach pani Fusco poinformuje pana w samochodzie. O spotkanie prosi sekretarz ds. energetyki Patel oraz rzecznik ds. energii partii Shivaji. Obaj chcą znać pana plany dotyczące firmy.
— Ja nawet sam ich jeszcze nie znam, ale szanowny sekretarz dowie się pierwszy. — Vishram zatrzymuje się w drzwiach. Wszystkie trzy Inder czekają z pytającą miną. — Inder, czy można by przenieść całe moje biuro z Ray Tower do Ośrodka Badawczo-Rozwojowego?
— Na pewno, panie Ray. Czy to panu nie odpowiada?
— Nie, gabinet jest znakomity. Bardzo… oficjalny. Tylko czuję się tu… trochę blisko rodziny. Braci. I, jak już o tym mowa, z domu też chciałbym się wyprowadzić. Trochę mnie… przytłacza. Możesz znaleźć mi fajny hotel, z dobrą obsługą?
— Oczywiście, panie Ray.
Gdy wychodzi, alternatywne Indery już dowiadują się o ceny firm przeprowadzkowych i apartamentów w hotelach. Vishram Ray w korporacyjnym merolu napawa się „Chanel 27” Marianny Fusco. Czuje także, że jest na niego wkurzona.
— Jest fizykiem.
— Kto jest fizykiem?
— Kobieta, z którą jadłem kolację wczoraj wieczorem. Fizyczka. Mówię ci to, bo jesteś jakaś taka… oschła.
— Oschła?
— Burkliwa. Zła. No wiesz. Oschła.
— A, rozumiem. I to dlatego, że umówiłeś się na kolację z jakąś fizyczką?
— Fizyczką-mężatką. Zamężną fizyczką-hinduistką.
— Ciekawe, dlaczego postanowiłeś mi powiedzieć, że jest mężatką.
— Zamężna hinduistyczna fizyczka. Na imię ma Sonia. Płacę jej pensję.
— Jakby to ci robiło jakąś różnicę.
— Oczywiście, że mi robi. To było na gruncie zawodowym. Zabrałem ją na kolację, a potem ona wzięła mnie do siebie i pokazała mi swój wszechświat. Jest mały, ale bardzo zgrabny.
— Tak się właśnie zastanawiałam, jak wytłumaczysz oczy pandy. Ten wszechświat składa się z solariów?
— Właściwie to z energii punktu zerowego. A ty masz bardzo eleganckie kostki.
Wydaje mu się, że widzi cień uśmiechu.
— No dobra, jak mam postępować z tymi ludźmi?
— Wcale — odpowiada Marianna Fusco. — Podasz rękę, uśmiechniesz się grzecznie, wysłuchasz, co mają do powiedzenia i nie zrobisz absolutnie nic. A potem zameldujesz się z powrotem u mnie.
— To nie idziesz ze mną?
— Panie zabawny, tu jest pan zdany na siebie. Ale bądź przygotowany, że po południu Govind złoży Rameshowi propozycję.
Kiedy dociera na lotnisko, czoło zaczyna mu się łuszczyć. Samochód przejeżdża przez strefę wysadzania pasażerów, odbierania pasażerów, przez strefę zakazu parkowania pod groźbą odholowania i dociera do strefy dla prywatnych odrzutowców, a stamtąd przez podwójne szlabany prosto na płytę, do prywatnego tilt-jeta stojącego na silnikach i ogonie jak modliszka. Assamska hostessa w nieskazitelnym tradycyjnym stroju otwiera drzwi, robi namaste jak rozkwitający kwiat i prowadzi Vishrama na miejsce. Macha Mariannie Fusco i merol odjeżdża. Samotny lot.
Ręka hostessy waha się przez moment, gdy sprawdza mu zapięcie pasa, on jednak nie zauważa, bo zaraz czuje, jak brzuch i jaja mu obwisają — tilt-jet wystrzela w powietrze, opuszcza nos i przelatuje ponad lśniącymi mosiądzem wieżami Varanasi. Jakaś stale czuwająca część jego osobowości rejestruje obecność atrakcyjnej kobiety w pobliżu, on jednak cały czas przyciska twarz do szyby: tilt-jet przemyka ponad nadrzecznymi kapliczkami, ghatami, pałacami i haweli, lecąc kursem wzdłuż Bogini Gangi. Śikara świątyni Vishwanath oślepia złotem. W końcu zwraca uwagę na dłoń na swoim udzie, kiedy silniki ustawiają się poziomo, a pilot wchodzi na pułap podróżny.
— Sahib, mogę przynieść panu jakąś maść na to czoło — mówi idealna, okrągła twarzyczka, jak księżyc w pełni, tuż przez jego twarzą.
— Dziękuję, przeżyję — odpowiada Vishram Ray.
Nadchodzi pierwsza lampka szampana. Przynajmniej Vishram zakłada, że to pierwsza. Dla niego także ostatnia, choć oczekuje się, że będzie nadużywał gościnności. Jest zimny i bardzo bardzo dobry, a Vishram, pijąc w powietrzu, zawsze czuje się jak bóg. W dole ciągną się basti, pstrokate plastikowe dachy, ściśnięte tak ciasno, że wyglądają jak rozłożony na ziemi piknikowy obrus. Tilt-jet leci wzdłuż rzeki aż na skraj przestrzeni powietrznej Patny, gdzie skręca na południe. Vishram powinien zapoznać się z przygotowanymi informacjami, ale Bharat go oszałamia. Tytaniczna konurbacja slumsów rozpada się we wzór z pól i wsi, w miarę oddalania się z zasięgu rzeki, zmieniający się nagle z wymęczonej żółcieni w wysuszoną biel. Dwa tysiące lat temu niewiele by się to różniło — a wtedy Vishram Ray byłby naprawdę bogiem lecącym nad świętym Bharatem w bój z rakszasami czarnego południa. Potem jego oczy wychwytują linię wysokiego napięcia i szereg turbin wiatrowych obracających się leniwie w ciężkim, suchym powietrzu. To turbiny Ray Power. Jego brata. Wpatruje się w żółtą mgiełkę na horyzoncie. Czyżby wyobrażał sobie linię cienia w brunatnym, unoszącym się wysoko w atmosferze smogu, linię zwiastującą nadchodzące chmury? W końcu będzie monsun? Wypalone skały równiny ciemnieją do beżu, do żółtego, w miarę jak teren się unosi, pojawiają się kępy zielonych drzew. Tilt-jet wznosi się skrajem płaskowyżu, potem wlatuje nad wysoki las. Po zachodniej stronie snuje się strużka dymu, zwiewana przez wiatr na północ. Ta zieleń to kłamstwo, las jest suchy jak pieprz, łatwopalny po trzech latach suszy. Vishram kończy szampana — bez gazu i nagrzanego od dłoni — gdy zapala się lampka polecająca zapięcie pasów.
— Zapiąć panu? — mówi hostessa, znów zanadto się przybliżając. Vishram wyobraża sobie tik irytacji na tej pięknej, zrobionej twarzy.
Nie dałem się uwieść. Tilt-jet wchodzi w spiralę przed lądowaniem. Turbiny zmieniają ton, co sygnalizuje, że silniki ustawiają się do lądowania, lecz Vishram, patrząc w dół, nie widzi nic, co przypominałoby lotnisko. Samolot dryfuje nad pokrywą leśną, tak nisko, że gazy odrzutowe zmiatają liście z gałęzi. Potem huk silników wzmaga się maksymalnie i Vishram opada między korony drzew, ptaki rozpierzchają się we wszystkie strony nagłą eksplozją skrzydeł, i tilt-jet z delikatnym podskokiem ląduje. Silniki cichną do jęku. Assamska dziewczyna robi coś z drzwiami. Wlewa się żar. Zaprasza go gestem.
— Panie Ray.
U podstawy schodów stoi stary Radźput z sumiastym siwym wąsem i turbanem zwiniętym tak ciasno, że Vishram czuje współczującą migrenę. Za nim stoi w szeregu kilkunastu mężczyzn w khaki w kolonialnych kapeluszach przekrzywionych bardzo mocno na bok, trzymających przekrzywione wielkie karabinki szturmowe.
— Panie Ray, witamy bardzo serdecznie w Rezerwacie Tygrysów Palamau — mówi z ukłonem Radźput.
Assamska dziewczyna zostaje w tilt-jecie. Kapelusznicy z karabinkami rozchodzą się we wszystkie strony, gdy Radźput prowadzi Vishrama od samolotu, który wylądował na kolistej polanie gołej ziemi pośród gęstego bambusa i krzaków. Pomiędzy drzewa prowadzi piaszczysta ścieżka. Wzdłuż niej stoi sporo solidnie zbudowanych drewnianych chat.