Выбрать главу

Vishramowi wydaje się, że jest ich o wiele za dużo. Żadna nie jest dalej niż o dystans panicznego sprintu.

— Po co ich tylu? — pyta.

— Na wypadek ataku tygrysów — odpowiada Radźput.

— Wyobrażam sobie, że po hałasie, jaki zrobiliśmy, lądując, wszystko, co mogłoby nas zjeść, jest wiele kilometrów stąd.

— O nie, sir, zupełnie nie. Nauczyły się kojarzyć odgłos silników.

„Z czym?” — ma ochotę zapytać Vishram, ale nie potrafi się skłonić. Jest chłopakiem z miasta. Chłopak. Z miasta. Słyszycie, ludojady? Po uszy różnych obrzydliwych chemikaliów.

Powietrze jest czyste i pachnie wzrostem, śmiercią i wspomnieniem wody. Kurzem i upałem. Ścieżka zakrzywia się tak, że lądowiska nie widać już po paru krokach. Na tej samej zasadzie do ostatniej chwili nie widać myśliwskiego pawiloniku. W jednej chwili zielono, pełno liści i szeleszczących pędów — w kolejnej pnie zmieniają się w pale, drabiny i schodki, a pomiędzy koronami drzew pojawia się wielki, drewniany myśliwski pawilon, jak galeon uniesiony monsunem i ciśnięty w las.

Biali mężczyźni w wygodnych, a więc kosztownych garniturach opierają się o balustradę balkonu, witając go machaniem rękami i uśmiechami.

— Panie Ray! Prosimy na pokład!

Ustawiają się w szpaler na drewnianym trapie, jakby witali na pokładzie admirała. Clementi, Arthurs, Weitz i Siggurdson. Mają energiczne uściski dłoni, patrzą prosto w oczy i emanują fałszywą serdecznością prosto ze szkół biznesu. Vishram nie wątpi, że przy golfie, czy innej muy macho grze symbolizującej władzę, wytarliby nim podłogę i wetknęli kij w dupę. Jego teoria na temat golfa głosi: nie należy uprawiać sportów, które wymagają przebrania się za własnego pradziadka. Rysują mu się pierwsze zaczątki skeczu o golfie. Gdyby tylko nadal prowadził życie, które pozwala mu na wygłaszanie monologów ze sceny.

— Świetne miejsce na lunch, nieprawdaż? — mówi Arthurs, wysoki, o profesorskiej aparycji, prowadząc Raya drewnianymi galeryjkami, pnącymi się spiralnie coraz wyżej i wyżej wśród gałęzi. Mężczyźni z karabinami zadzierają głowy. — Taka szkoda: Bhagwandas mówi, że prawie nie ma szans zobaczyć tygrysa. — Ma nosowy, lekko gęgający bostoński akcent.

Czyli księgowy, wyrokuje Vishram. W Glasgow mówiło się, że zawsze trzeba mieć prawników-katolików i księgowych-protestantów. Przechodzą przez szereg kelnerów w eleganckich piżamach i turbanach prosto z Rudyarda Kiplinga. Rozwierają się dwuskrzydłowe mahoniowe drzwi rzeźbione w sceny bitewne z Mahabharaty i maîte d’ prowadzi ich na posiłek, do obniżonej jadalni, wyłożonej poduchami, z niskim stołem, która byłaby potwornie kiczowata, gdyby panoramiczne okna pod okapami nie otwierały się na wodopój. Brzeg rzeki jest zdeptany na błoto, Vishramowi wydaje się jednak, że widzi aksisa nerwowo siorbiącego brudną, brunatną wodę, kręcącego uszami w nieustannej czujności, Przypomina sobie Varanasi, jego plugawą wodę i radarowe systemy obronne.

— Proszę siadać, proszę, proszę — nalega Clementi, barczysty, ciemnowłosy facet, żółtawy jak Hindus i już z początkami sinicy na podbródku.

Zachodniacy sadowią się z sapaniem i śmiechem. Nad głowami powiewają wachlarze pankha, mieszając ciepło. Vishram, wygodnie, elegancko, siada na niskiej otomanie. Maîte d’ przynosi butelkowaną wodę. Saiganga. Woda z Gangesu. Vishram Ray unosi szklankę.

— Panowie, oddaję się całkowicie w wasze ręce.

Śmieją się z przesadnym uznaniem.

— Po duszę przyjdziemy później — mówi Weitz: to ten, który ewidentnie nie musiał się za bardzo starać w gimnazjum, liceum, sportowym college'u oraz Szkole Prawa i Biznesu. Vishramowe oko do publiczności wychwytuje także, że Siggurdsonowi, wielkiemu, o trupim wyglądzie, wydało się to nieco mniej zabawne niż reszcie. Znaczy, wierzący. Ten, co trzyma pieniądze.

Lunch podają na trzydziestu maleńkich thali. Wyróżnia się tą nadzwyczajną prostotą, zawsze o wiele droższą niż przepych. Pięciu mężczyzn podaje sobie dania, wymrukując cichutkie alleluja pochwał na każde subtelne połączenie warzyw i przypraw. Vishram zauważa, że bez nieśmiałości jedzą po hindusku. Własne Marianny Fusco wyćwiczyły ich nawet w tym, której mają używać ręki. Lecz poza peanami na cześć smaku i wzajemnymi zachętami, by spróbować kęs tego i odrobinę tamtego, posiłek przebiega w ciszy. Wreszcie trzydzieści srebrnych thali pustoszeje. Chłopcy oberkelnera zbiegają się jak gołębie, by je uprzątnąć, a mężczyźni rozpierają się na haftowanych poduszkach.

— A więc, panie Ray, nie marnując słów: jesteśmy zainteresowani pana firmą. — Siggurdson mówi powoli, odmierzając akcenty jak tupot bizona, aż się prosi, żeby go niebezpiecznie nie docenić.

— Och, gdyby tylko była całkiem moja — odpowiada Vishram. Żałuje, że nie zajął sam całej jednej strony stołu. Wszystkie twarze zwracają się teraz ku niemu, skupia się na nim mowa ciała wszystkich obecnych.

— Ależ wiemy — odzywa się Weitz.

Wtrąca się Arthurs:

— Ma pan fajną, średniej wielkości firmę wytwarzającą i dystrybuującą energię. Dobra marka, prymitywny, półfeudalny system własności i, aby zmaksymalizować wartość dla udziałowców, właściwie powinien pan dawno temu zdywersyfikować działalność. Ale uznaję fakt: tu u was działa się troszkę inaczej. Nie rozumiem tego, ale macie dużo różnych rzeczy, które, szczerze mówiąc, w ogóle nie mają dla mnie sensu. Pewnie ma pan trochę za dużą kapitalizację i zainwestował o wiele za dużo w kapitał społeczny — pana budżet na badania i rozwój dziwiłby nawet u nas — ale ogólnie kondycja jest całkiem, całkiem. Może nie na skalę globalną, może nie lider sektora, ale dobra pozycja w lidze młodzików.

— Miło mi to słyszeć — odpowiada Vishram; tylko na tyle jadu może sobie pozwolić na tej tekowej arenie, wie bowiem, że chcą go podszczypywać, poszturchiwać, żeby wypsnęła mu się jakaś lekkomyślna uwaga. Spogląda na swoje dłonie. Spokojne na szklance, jak zawsze były spokojne na mikrofonie. Niczym się to nie różni od poskramiania upierdliwej publiczności.

Siggurdson kładzie potężne pięści na stole, pochyla się nad nimi. Teraz chce onieśmielać.

— Wydaje mi się, że pan nie docenia powagi tego, co powiedzieliśmy. Znamy firmę pańskiego ojca lepiej niż on sam. Jego ruch był nagły, ale nie do końca nieprzewidziany: mamy modele. Dobre modele. Prognozują z przyzwoitą dokładnością. Ta rozmowa nastąpiłaby niezależnie od tego, jaką podjąłby w stosunku do pana decyzję. A fakt, że odbywa się tutaj, niech świadczy, jak wiele wiemy nie tylko o Ray Power, ale także o panu.

Clementi wyciąga z kieszeni marynarki szkatułkę z cygarami. Otwiera ją. Piękne, czarne, kubańskie cigarillos jak naboje w magazynku. Vishram czuje, jak w śliniankach pulsuje mu pragnienie. Porządne faje.

— Kto za wami stoi? — pyta z udawaną nonszalancją. Wie, że jest dla nich przejrzysta, jak welon z gazy. — EnGen?

Siggurdson rzuca mu powłóczyste spojrzenie ojca upominającego głupiego syna.

— Panie Ray.

Arthurs zwilża usta językiem, delikatną, różową strzałeczką, jak malutki wąż zaczajony w zakamarkach jego podniebienia.

— Jesteśmy wyspecjalizowanym ramieniem przejęciowym dużego międzynarodowego koncernu.

— A czemu ten międzynarodowy koncern tak się międzynarodowo koncentruje na ośrodku badawczym Ray Power? Może chodzi o wyniki naszego laboratorium punktu zerowego? Wyniki, które dają eleganckie, nieduże plusiki tam, gdzie wszyscy inni wracają z wielkimi, czerwonymi minusami?