Выбрать главу

Bengalski minister ds. góry lodowej gramoli się przejściem z szerokim niedźwiedzim uśmiechem. Shaheen Badoor Khan wie ze swoich źródeł o wojnach pomiędzy wydziałami bengalskiej administracji, na czyim podwórku mają wylądować dziesięciokilometrowe kawałki Lodowca Szelfowego Amery'ego. Napięcie między dwiema stolicami zawsze miło rozegrać na korzyść Bharatu. Ochrona Środowiska przegrała na koniec z Nauką i Techniką, z drobną pomocą Przemysłu i Rozwoju, który odpowiadał za podpisanie kontraktów, i dlatego odpowiedni minister stoi teraz w przejściu, trzymając się oparć. Shaheen Badoor Khan czuje jego oddech.

— No i jak? Wszystko nasze własne, my nie polecieliśmy do Amerykanów, żeby pomogli nam z zaopatrzeniem w wodę, jak ci z Awadhu i ich tama. Ale pan to świetnie wie.

— Kiedyś rzeka jednoczyła nas wszystkich — zauważa Shaheen Badoor Khan. — Teraz kłócimy się jak dzieci Matki Gangi: Awadh, Bharat, Bengal. Głowa, ręce i nogi.

— Ile ptaków — mówi Srinavas, wyglądając przez okno.

Za górą ciągnie się blada smuga, jak dym z okrętowego komina: stada morskich ptaków, całe tysiące, rzucają się w wodę, polując na srebrne sardynki.

— To tylko dowodzi, że zimny prąd działa — oznajmia klimatolog, próbując wychylić się zza swojego ministra. — Ściągamy nie tyle górę lodową, ile kompletny ekosystem. Niektóre lecą za nami aż od samej Wyspy Księcia Edwarda.

— Pan minister chciałby wiedzieć, kiedy się spodziewacie pierwszych korzyści — indaguje Shaheen Badoor Khan.

Naipaul zaczyna już trąbić o śmiałości i rozmachu bengalskiej inżynierii klimatycznej, ale przerywa mu jego własny magik od pogody. Shaheen Badoor Khan aż mruga na to niewybaczalne zachowanie. Ci Bengalczycy nie mają żadnej etykiety, czy co?

— Klimat to nie stara krowa, którą można sobie pędzić, gdzie się zechce — mówi klimatolog, nazwiskiem Vinayachandran. — To subtelna nauka mówiąca o drobnych zmianach i przesunięciach, które przez lata kumulują się w ogromne, potężne skutki. Wyobraźcie sobie, panowie, staczającą się z góry kulę śniegową. Tu spadek temperatury o pół stopnia, tam przesunięcie termokliny w oceanie o parędziesiąt metrów, gdzie indziej zmiana ciśnienia o pojedyncze milibary…

— Bez wątpienia, pan minister zastanawia się jednak, kiedy nastąpią pierwsze drobne zmiany wywołane tą… kulą śniegową… — powtarza Shaheen Badoor Khan.

— Nasze symulacje przewidują powrót klimatu do normy w ciągu sześciu miesięcy — odpowiada Vinayachandran.

Shaheen Badoor Khan kiwa głową. Podsunął już swojemu ministrowi wszystkie sugestie. Teraz może wyciągnąć własne wnioski.

— Czyli to wszystko… — minister ds. Wody i Energii Bharatu macha ręką ku obcemu przybyszowi w Zatoce Bengalskiej — to wszystko jest za późno. Kolejny nieudany monsun. Może gdybyście ją stopili i posłali nam rurociągiem, na coś by się zdała. Możecie zawrócić Ganges? To może by nam pomogło.

— Ta góra ustabilizuje monsun na najbliższe pięć lat, w całych Indiach — upiera się minister Naipaul.

— Panie ministrze, nie wiem jak pański, ale mój kraj jest spragniony teraz — mówi V.R. Srinavas prosto w oko kamery wiadomości, wychylając się zza oparcia fotela przed sobą.

Shaheen Badoor Khan zaciera ręce, zadowolony, że ten tekst pojawi się w nagłówkach wszystkich gazet od Kerali po Kaszmir. Srinavas to prawie taki sam błazen jak Naipaul, ale w potrzebie zawsze można liczyć na jego ciętą ripostę.

Nowy, piękny, najnowocześniejszy na rynku tilt-jet ponownie się przechyla, ustawia silniki do poziomego lotu i kieruje się na Bengal.

* * *

Równie nowe, piękne i najnowocześniejsze na rynku jest świeżo zbudowane lotnisko w Dhace, podobnie jak jego nowiuteńki system kontroli lotów. Dlatego właśnie lot dyplomatyczny o najwyższym priorytecie tkwi w kolejce przez pół godziny, a potem siada na skrawku lądowiska naprzeciwko airbusa Bharat Air. Problem z interfejsem; kontrolerami lotów są aeai pierwszego poziomu, o umyśle, instynkcie autonomii i morale przeciętnego królika; jak to skomentował felietonista „Bharat Times”: to i tak lepiej niż przeciętny ludzki kontroler lotów z Dhaki. Shaheen Badoor Khan maskuje uśmiech, ale nikt nie zaprzeczy, że Zjednoczony Bengal Wschodni i Zachodni to państwo znające się na technologii, odważne, myślące perspektywicznie, wyrafinowane i reprezentujące światowy poziom — wszystko to, do czego aspirują aleje i atria bharackiego Ranapuru, a czemu przeczą brud, ruina i żebractwo Kashi.

Wreszcie docierają samochody. Shaheen Badoor Khan schodzi za politykami na płytę. Beton odbija ciepło. Wilgoć wysysa wszelkie wspomnienia o lodzie, oceanie i chłodzie. Powodzenia z tą lodową wyspą, myśli, wyobrażając sobie gorliwych bengalskich inżynierów wspinających się na odłamek Amery'ego, w ciepłych parkach z obszytymi futrem kapturami.

Na przednim siedzeniu samochodu ministra Srinavasa Shaheen Badoor Khan zakłada hoeka za ucho. Pasy do kołowania, samoloty, trapy, wózki z bagażami zlewają się z interfejsem biurowego systemu. Aeai przesiewała mu mejle, ale i tak uwagi osobistego parlamentarnego sekretarza Sajidy Rany wymaga ponad pięćdziesiąt wiadomości. Kiwnięcie palca mówi „tak” raportowi o problemie gotowości bojowej Bharatu, „nie” — informacji dla prasy dotyczącej kolejnych ograniczeń w zużyciu wody, „później” — prośbie o wideokonferencję od N.K. Jivanjeego. Kreśli dłońmi mudry jak zwinna tancerka kathak. Zgięciem palca przywołuje z powietrza notatnik. „Proszę mnie informować o rozwoju sytuacji na rondzie Sarkhand”, pisze na burcie airbusa Air Bengal wirtualnym hindi. „Mam co do tego pewne przeczucia”.

Shaheen Badoor Khan urodził się, mieszka i zakłada, że umrze, w Kashi, ale wciąż nie rozumie pasji i gniewu, jakich domagają się ci niechlujni hinduistyczni bogowie. Podziwia ich dyscyplinę i ascetyzm, tylko że w zamian za to oferują bardzo marne zabezpieczenie. Każdego dnia po drodze do Bharat Sabha mija małą plastikową budkę na skrzyżowaniu Lady Castlereagh Road, gdzie sadhu przez piętnaście lat trzymał w górze lewą rękę. Shaheen Badoor Khan taksuje wzrokiem człowieka, który teraz nie mógłby opuścić tej uschłej gałązki z kości, ścięgien i obumarłych mięśni, nawet gdyby zażyczył sobie tego jego bóg. Shaheen Badoor Khan nie jest otwarcie religijny, jednak te krzykliwe, dynamiczne posągi, kipiące od ramion, symboli, wehikułów, atrybutów i towarzyszy, jakby rzeźbiarz miał w obowiązku wcisnąć na nie każdy teologiczny szczegół, obrażają jego estetykę. Jego islamska szkoła jest wyrafinowana, mocno cywilizowana, ekstatyczna i mistyczna. Nie maluje się na neonowy róż. Nie wymachuje publicznie penisem. A jednak pod balkonami jego haveli co rano tysiące ludzi schodzą po ghatach, żeby obmyć grzechy w wyschniętym strumieniu Gangi. Wdowy wydają ostatnie rupie, żeby mężowie mogli spłonąć nad świętą wodą i wejść do Raju. Co roku młodzi mężczyźni rzucają się pod koła rydwanu Dźagannatha w Puri i giną zmiażdżeni — choć moloch godziny szczytu w Puri i tak pochłania więcej ofiar. Armie młodych mężczyzn napadają na meczety i zrównują je gołymi rękami z ziemią, bo uchybiają czci pana Ramy, a ten człowiek dalej siedzi na krawężniku, z ręką uniesioną jak laska. A na rondzie w nowym Sarnath stoi brudna, betonowa figura Hanumana, nie ma nawet dziesięciu lat, ale kiedy się mówi, że trzeba ją przesunąć, żeby zrobić miejsce na budowaną stację metra, bandy chłopaków w białych koszulach i dhoti już wymachują pięściami, walą w bębny i gongi. Będą z tego ofiary, myśli Shaheen Badoor Khan. Śnieżna kula drobnych zmian. N.K. Jivanjee i jego fundamentalistyczna partia Shivaji zajeżdżą tego molocha na śmierć.