Выбрать главу

Parvati naciąga dupattę na głowę, chroniąc się przed wysoko stojącym słońcem.

— Myślę o mojej rodzinie codziennie. O matce. Nie, nie chciałabym tam wrócić, ani na chwilę, ale myślałam, że w stolicy, gdzie jest tyle ludzi, gdzie tyle się dzieje, będę miała sto światów do wyboru. Tylko że tutaj jest jeszcze łatwiej być niewidzialnym niż w Kothkai. Tu mogłabym całkiem zniknąć.

— A gdzie to jest, Kothkai? — pyta Krishan.

Ponad nim smugi samolotów łączą się i plączą, jeden szpiegowski, drugi zabójca, polują na siebie nawzajem dziesięć kilometrów nad Varanasi.

— W okręgu Kishanganj, w Biharze. Właśnie uświadomiłeś mi dziwną rzecz. Codziennie piszę do matki, ona pisze o swoim zdrowiu i jak się mają Rohini, Sushil i chłopcy i wszyscy ludzie, których znam z Kothkai, ale o samym Kothkai nigdy nic nie mówi.

Opowiada mu zatem o Kothkai, opowiadając, mówi to sama sobie. Potrafi wrócić do gromadek domów ze spękanej, suszonej na słońcu cegły; może ponownie przejść się lekko spadzistą główną ulicą, między sklepami i blaszanymi wiatami chroniącymi warsztaty kamieniarskie. To był świat mężczyzn, picia herbaty, słuchania radia i politycznych kłótni. Świat kobiet był na polu, przy pompach i cysternach, gdyż woda była żywiołem kobiet, i w szkole, gdzie nowa nauczycielka, pani Jaitly z miasta, prowadziła wieczorowe kursy, grupy dyskusyjne oraz spółdzielnię mikrokredytową założoną za kapitał zalążkowy. Potem się zmieniło. Przyjechały ciężarówki z Ray Power i wysypały ludzi, którzy założyli namiotowe miasteczko, tak że przez miesiąc obok siebie stały dwa Kothkai. Budowali turbiny wiatrowe, panele słoneczne, generatory na biomasę i stopniowo opletli wszystkie domy, sklepy i świątynie obwisłymi kablami. Sukrit, sprzedawca baterii, przeklął ich za to, że rozłożyli przyzwoitemu człowiekowi interes, a jego córkę popchnęli do prostytucji.

— Teraz jesteśmy częścią świata — powiedziała swojej wieczornej grupie kobiet pani Jaitly — Nasza sieć kabli łączy nas z inną siecią, tamta łączy się z jeszcze większą, a tamta z siecią oplatającą cały świat.

Ale stare Indie już umierały. Sen Nehru rozłaził się w szwach pod ciśnieniem etnicznych i kulturalnych podziałów oraz środowiska uginającego się pod ciężarem półtora miliarda ludzi. Kothkai cieszyło się, że przez zacofanie i położenie na uboczu znajduje się z dala od wyznawanej przez Diljita Ranę osobliwej mieszanki hinduizmu i wizjonerstwa. Ale mężczyźni pod dhabą już gadali, głośno odczytując artykuły z popołudniówek o Narodowych Armiach, zbrojnych bojówkach i błyskawicznych szturmach mających opanować i utrzymać garstkę biednych, piaszczystych wiosek, jak Kothkai, w ramach terytorialnego rozdrapywania. Dźai Bharat! Pierwsi poszli młodzi mężczyźni. Parvati widziała, że ojciec przygląda się, jak odjeżdżają. S.J. Sadurbhai nigdy nie wybaczył żonie, że obdarzyła go samymi córkami. Codziennie zazdrościł klasie średniej, że stać ją na wybieranie sobie płci dzieci. Budowali tu silne państwo, nie słabe, babskie, jak skłócone na śmierć dawne Indie. Rodzina Sadurbhaiów poczuła niemal ulgę, gdy obwieścił, że razem ze swoim praktykantem Gurpalem z warsztatu jadą na wojnę. Na porządną wojnę. Męską wojnę. Odjechali. Zostali jedynymi ofiarami wojny w całym Kothai, zabici podczas jazdy ciężarówką przez szturmowy helikopter aeai, który nie umiał odróżnić: swój czy obcy. Męska wojna, męska śmierć.

Trzy tygodnie później narodziło się państwo, a miejsce wojny zajął serial. W miesiąc od proklamacji nowego Bharatu, kolejni ludzie przywieźli jeszcze więcej kabli, teraz światłowodowych, a nimi przyszły informacje, gupśap i serial. Nauczycielka Jaitly ostro protestowała przeciwko Miastu i wsi jako zamulającej mózgi propagandzie, nadawanej przez państwo, by stłumić prawdziwą polityczną debatę, jednak frekwencja na jej zajęciach malała z tygodnia na tydzień, kobieta za kobietą, aż wreszcie musiała wrócić do miasta, zwyciężona przez sprawy Prekashów i Ranjanów. Teraz wieś spotykała się przed państwowym panoramicznym telewizorem. Parvati stawała się kobietą w świetle Miasta i wsi. Z niego nauczyła się wszystkiego, czego potrzeba, by być idealną żoną. Po sześciu miesiącach była w Varanasi, nabierając ostatecznego towarzyskiego poloru, który pozwoli jej brylować na najlepszych imprezach i durbarach w mieście. Pół roku później, na weselu jakiegoś kuzyna kuzynki, usłyszała szept swojego dziesiątego kuzyna po kisielu, Deeptiego, spojrzała, gdzie jej sugerował, na drugą stronę oświetlonego lampionami ogrodu, przez świetlistą markizę, na chudego, uczenie wyglądającego mężczyznę, który ukradkiem na nią zerkał. Pamięta, że drzewo, pod którym stał, było obwieszone świeczkami w wiklinowych klateczkach dla ptaków. Wyobraziła go sobie w aureoli z gwiazd.

Kolejne sześć miesięcy i wszystko było załatwione, posag wpłynął na konto matki Parvati w banku grameen, zamówiona taksówka zawiozła jej nieliczne bagaże do nowego apartamentu na ostatnim piętrze w samym sercu Varanasi. Tylko że w wyłożonych cedrem szafach te rzeczy wyglądały jak nieszczęście, a apartament może i był luksusowy, ale teraz wszyscy wyprowadzali się z brudnego, zatłoczonego i hałaśliwego Kashi do zielonego, spokojnego Cantonmentu, a chudy człowiek o wyglądzie naukowca okazał się tylko policjantem. Jednakże wystarczało jedno słowo albo skinienie ręki i pojawiali się Prekashowie i Ranjanowie, na każde zawołanie, równie chętnie w Varanasi, jak w Kothkai. Nie znali snobizmu, nie zważali na kasty, a ich wyskoki i skandale zawsze były ciekawe.

* * *

W czwartek Krishan pracuje na dachu do późna. Trzeba dokończyć wiele palących spraw; podciągnąć prąd do irygacji kropelkowej, wyfugować szczeliny między okrągłymi kamieniami na ścieżce, poskręcać wsporniki do bambusowych parawanów wokół medytacyjnego stawku. Powtarza sobie, że dopóki nie skończy tych kłopotliwych drobiazgów, nie będzie mógł zabrać się za kolejne rzeczy, naprawdę jednak ma ochotę znowu zobaczyć pana Nandhę, tego Psa Kryszny. Wie z gazet i gadki w radiu, co oni robią, ale nie rozumie, dlaczego to, na co polują, jest tak przerażająco niebezpieczne. Pracuje więc, aż słońce zmienia się w krwawą kulę na zachodzie, za wieżowcami dzielnicy finansowej, dokręcając śruby i czyszcząc narzędzia, aż usłyszy zamykające się piętro niżej drzwi i głos Parvati wychodzący na spotkanie głębszym, nieartykułowanym męskim pomrukom. Z każdym krokiem po schodach w dół słyszy coraz wyraźniej. Ona go błaga, prosi, żeby ją gdzieś zabrał. Chce gdzieś pójść, wydostać się z tego podniebnego mieszkania. Jego głos jest zmęczony, płaski, Krishan wie, że na nic się nie zgodzi. Stawia torbę i czeka przy drzwiach. Mówi sobie, że nie podsłuchuje. Drzwi są cienkie, a słowa i tak doskonale słychać. Policjant traci cierpliwość. Głos mu twardnieje, jak rodzicowi znużonemu marudnym dzieckiem. Wtem Krishan słyszy gniewne warknięcie, zgrzyt odsuwanego od stołu krzesła. Chwyta torbę, schodzi w dół głównych schodów. Pan Nandha, z twarzą zaciętą, jak wyrzeźbioną, przechodzi obok schodów ku drzwiom wejściowym. Mija Krishana, jakby był jaszczurką na ścianie. Parvati wychodzi z kuchni. Ona i pan Nandha patrzą na siebie z dwóch przeciwnych końców hallu. Krishan, niewidzialny, jest uwięziony między ich głosami.

— No to idź! — krzyczy ona. — Skoro to takie ważne.

— Tak — odpowiada pan Nandha. — To bardzo ważne. Ale nie będę zanudzał cię sprawami bezpieczeństwa narodowego. Otwiera drzwi na klatkę z windami.

— Będę sama, ciągle jestem sama! — Parvati opiera się o chromowaną balustradę, lecz drzwi już się zamknęły, mąż poszedł nie zaszczyciwszy jej spojrzeniem. Teraz dostrzega Krishana.