Выбрать главу

Wybijający robi krok w przód, wyciągając przed siebie kij jak wąską tarczę. Odbija nisko, jego przeciwnik przy bramce się spina. Nie. Piłka pada i toczy się odrobinę, aż zgarnie ją gracz z pola (POZYCJA SQUARE SHORT LEG, mówi palmer), rozejrzy się i nie widząc nikogo do spunktowania, ciśnie ją lobem do rzucającego.

OSTATNIA PIŁKA W OVERZE, wyjaśnia Krishan.

— Trafiło prosto na „square short leg” — odzywa się Parvati. Damy, lekko poruszone, przerywają rozmowę o sprawach państwowych. Parvati znów czuje, że nie nadąża, jak gracz z głębi pola bezradnie patrzący na piłkę turlającą się ku linii autu. Tak się starała, nauczyła się tego języka i reguł, a one i tak są daleko przed nią; wojna, strategia rządu, Ranowie, międzynarodowa polityka energetyczna. Brnie dalej: — Następny broni Husainy, zgarnie szybki rzut Trevelyana, jakby podano mu go na thali.

Jej słowa liczą się mniej niż wyparowujące z żółtego nieba nad stadionem smugi kondensacyjne. Parvati podkręca zoom na palmerze, przeszukuje twarze ustawione wzdłuż skraju murawy. Wpisuje: GDZIE JESTEŚ? Odpowiedź: NA PRAWO OD EKRANÓW. TYCH WIELKICH BIAŁYCH. Przesuwa obiektywem po brązowych, spoconych twarzach. Jest. Macha delikatnie, żeby nie rozpraszać graczy. To nie byłoby po krykietowemu.

Widzi go. A on jej nie. Delikatne rysy, naturalnie blada skóra ogorzała od pracy na słońcu na dachu Diljit Rana Apartments. Gładko ogolony — dopiero w kontraście z dżunglą wąsów wokoło uświadamia sobie, że to zawsze było dla niej ważne u mężczyzn. Nandha też się goli. Włosy, lekko natłuszczone, wymykają się ze swojej chemicznej uwięzi, rozsypują na czoło. Zęby, gdy krzyczy, uradowany jakąś męską atrakcją wynikłą z reguł, ładne, równe i kompletne. Koszula czysta, biała i świeża, spodnie — zauważa, gdy wstaje, by nagrodzić owacją dwa dobre biegi, proste i odprasowane. Pierwsza nauka, jaką wyniosła od kobiet z Kothkai: mężczyźni są najpiękniejsi i najprawdziwsi, kiedy nie są świadomi, że ktoś na nich patrzy.

Uderzenie kija. Tłum zrywa się na nogi. Aut. Terkoce tablica z wynikami. Begum Khan mówi teraz, że Ranowie zrobili z N.K. Jivanjeego durnia, bo jego głupia ratha jatra na wieść o inwazji Awadhu uciekła do Allahabadu szybciej niż Rawana na Sri Lankę.

PATRZĘ NA CIEBIE, szepce palmer. Ekran wyświetla uśmiechniętą twarz Krishana. Parvati przechyla parasolkę w dyskretnym pozdrowieniu. Kobiety za nią zaczęły teraz obrabiać przyjęcie u Dawarów i powody, dla których Shaheen Badoor Khan nie został na koncercie. Begum Khan zapewnia, że jest bardzo zajęty, a już szczególnie teraz, gdy Bharat jest w potrzebie. Parvati wyczuwa ich czepliwy ton. Odwraca się ku graczom: teraz, gdy Krishan otworzył przed nią sekrety krykieta, dostrzega, że jest w nim sporo subtelności i inteligencji. Mecz Testowy nie tak znowu się różni od Miasta i wsi.

JARDINE NA MAZUMDARA, śle Krishan. Jardine leniwie odchodzi od fałdy, przyglądając się piłce, polerując ją kciukiem. Ustawia się. Gracze z pola sprężają się na swoich dziwacznie ponazywanych pozycjach.

Mazumdar z dwiema tygrysimi pręgami przeciwodblaskowego kremu pod oczyma przygotowuje się do odebrania rzutu. Jardine rzuca. Piłka odbija się, trafia w wydeptany skrawek murawy, leci wysoko, pięknie. Wszyscy na stadionie Sampurnananda widzą, jak wysoko i jak pięknie; widzą, jak Mazumdar taksuje ją wzrokiem, waży, zmienia postawę, zamierza się kijem, wchodzi pod piłkę i posyła ją z wielką siłą w żółte niebo. Fantastyczne uderzenie, odważne, przepiękne. Tłum ryczy. Szóstka! Szóstka! Na sto procent. Wszyscy bogowie chcą tego. Gracze z pola biegną, wbijając wzrok w niebo. Nikt nigdy tego nie złapie. Piłka leci wysoko, daleko, poza stadion.

„Patrz na piłkę”, powtarzał Krishan Parvati, gdy grali na szpadle i brzoskwinie w ogrodzie na dachu. Parvati Nandha wbija więc wzrok w piłkę, która osiąga szczyt łuku, grawitacja wygrywa z prędkością i zaczyna spadać, w tłum, jak czerwona bindi, czerwone oko, czerwone słońce. Atak z powietrza. Pocisk Krishana, celujący w serce. Piłka spada, widzowie podrywają się, ale żaden tak szybko, jak Parvati. Zrywa się, piłka wpada w jej wyciągniętą prawą dłoń. Piszczy, bo ją zapiekło, potem, pijana chwilą, wrzeszczy:

— Dźai Bharat! — Tłum wiwatuje, izolując ją zgiełkiem. — Dźai Bharat!

Hałas się wzmacnia. A potem, dokładnie tak, jak pokazywał jej Krishan, podwija sari i rzuca piłkę przez linię. Anglik z pola łapie ją, dziękuje kiwnięciem głowy i podaje do rzucającego. Ale jest sześć, wspaniałe sześć dla Mazumdara i Bharatu. Nie spuściłam piłki z oka. Nie usztywniłam ręki, poruszałam się razem z nią. Odwraca się, by pokazać damom, jak jest dumna ze swojego osiągnięcia i widzi ich zesztywniałe z pogardy twarze.

Parvati pozwala sobie zatrzymać się dopiero daleko od stadionu, jednak nawet tam jeszcze słyszy te szepty i czuje na twarzy palący wstyd. Głupia dziewka ze wsi, rozentuzjazmowana jak motłoch, wstaje i robi z siebie widowisko, jak ktoś kompletnie pozbawiony manier, ktoś zupełnie bez klasy. No to im pokazała. Patrzcie na tę damę z Cantonmentu, co rzuca piłkę jak facet! Dźai Bharat!

Palmer cały czas wibrował, wiadomości szły jedna za drugą. Nie chce ich widzieć. Nie chce nawet się oglądać, boi się, że popędził za nią. Idzie przez wypielęgnowany teren do ulicy. Taksówki. Na pewno się znajdą, muszą tu stać w dzień meczu. Parvati staje na popękanym krawężniku, unosząc parasolkę, przed nią prześlizgują się fatfaty i miejskie taksówki. Gdzie jedziecie, kogo wieziecie o tej porze? Nie widzicie, że dama was potrzebuje?

Dama. Chciałaby. Dama. Pomarzyć. Dama. Nigdy w życiu. Motorowerowa riksza podjeżdża do krawężnika. Prowadzi ją młodziak o wystających zębach, z pasemkiem puchu zamiast wąsów. — Parvati! — woła ktoś.

To gorsze niż śmierć. Siada z tyłu, kierowca przyspiesza, mijając zdumioną, wytrzeszczoną postać w czarnych spodniach z kantem i nieskazitelnie odprasowanej śnieżnobiałej koszuli. Wróciwszy do pustego mieszkania, rozdygotana ze wstydu, pragnąca umrzeć, Parvati zastaje otwarte drzwi, a w kuchni biwakującą wśród bagaży własną matkę.

ROZDZIAŁ 22

SHAHEEN BADOOR KHAN

Tama jest długą, niską krzywą spiętrzonej buldożerami ziemi, gigantyczną jak horyzont, jeden koniec niewidoczny z drugiego, zakotwiczoną w łagodnym obrysie doliny Gangesu. Bharacki wojskowy tilt-jet nadlatuje nad Kunda Khadar ze wschodu. Przelatuje nisko nad machającymi dźawanami, zakręca nad zalewem. Helikopterki aeai kłębią się tak blisko, że Shaheen Badoor Khan odczuwa dyskomfort. Latają jak ptaki, ważą się na manewry, jakich nie podjąłby się żaden pilot-człowiek, kierują się instynktem, są jednością ze swymi pojazdami. Tilt-jet przechyla się, aeailoty otaczają go osłoną, Shaheen Badoor Khan nagle patrzy w szeroką, płytką nieckę pełną zabarwionej algami wody, daleko, gdzie ledwo sięga oko, obrzeżoną brudnym piaskiem i żwirem, białym i toksycznym jak sól. Muliste bajoro, z którego nie napiłaby się nawet krowa. Po drugiej stronie przejścia Sajida Rana kręci głową i szepcze:

— Wspaniałe.

Gdyby tylko mnie usłuchali, gdyby nie rzucili tu tych żołnierzy z głowami pełnymi „Dźai Bharat”, myśli Shaheen Badoor Khan. „Ludzie chcą wojny”, powiedziała Sajida Rana na posiedzeniu gabinetu. No to będą ją mieli, za chwilę.

Premierowski samolot ląduje na pospiesznie oczyszczonym polu na skraju wioski leżącej dziesięć kilometrów od bharackiej strony tamy. Aeailoty roją się nad nim, jak kanie czarne nad Wieżą Milczenia. Tu rozłożyła się kwatera główna okupującej dywizji. Jednostki zmechanizowane okopują się na wschodzie, roboty obsiewają pole minowe. Shaheen Badoor Khan w swoim miejskim garniturze mruży oczy za markowymi okularami przed ostrym światłem i zauważa wieśniaków stojących na skraju swoich zarekwirowanych i zniszczonych pól. Sajida Rana, w uszytym na miarę mundurze polowym już idzie zdecydowanym krokiem ku szeregowi oficerów, strażników oraz V.S. Chowdhury'emu. Chce być dziewczyną numer jeden do wieszania na ścianach koszar — Mamą Bharat, zaraz obok Niny Chandry. Oficerowie wykonują namaste i eskortują panią premier i jej głównego doradcę przez suchą ziemię do hummerów. Sajida Rana idzie zamaszyście, minister Chowdhury drobi obok, usiłując udzielić jej informacji. Mały, ujadający kundelek, myśli Shaheen Badoor Khan. Wspinając się do pasażerskiego przedziału hummera, gorącego jak łaźnia, zerka w tył na tilt-jeta, który przysiadł na kołach i silnikach, jakby się obawiał zabrudzić. Pilot, zasłonięty czarną szybką hełmu, jest kleszczem wbitym w głowę samolotu. Długa lufa automatycznego działka pod wypchanym czujnikami nosem przypomina aparat gębowy jakiegoś owada żywiącego się sokami wysysanymi z innych. Filigranowy zabójca.