Выбрать главу

Shaheen Badoor Khan widzi bananowy klub, ślepy uśmiech staruszki rozpoznającej swoich gości po feromonach, mroczne wnęki, w których mieszają się głosy, śmiechy, zrelaksowane ciała. Obcą, przepiękną istotę, wypływającą z mroku, dhol wybijający rytm jak dla tancerki nauć.

Hummer śmierdzi sosnowym odświeżaczem powietrza. Shaheen Badoor Khan przytomnieje, mrużąc oczy na odblaski słońca od betonowej nawierzchni. Jadą drogą wiodącą na wierzch tamy. W powietrzu wisi odór martwej ziemi i zastałej wody. Już chyba lepsza jest ta sosna. Cieniutki strumyczek szczyn spływa korytem przelewu. Oto Matka Ganga.

Dźawani pospiesznie ustawiają się w poczet honorowy. Shaheen Badoor Khan dostrzega roboty przeciwlotnicze i nerwowe spojrzenia niższych oficerów. Dziesięć godzin temu była tu Republika Awadhu — żołnierze na identycznym kameleonowym kamuflażu nosili potrójne, zielono-biało-pomarańczowe znaki jin-jang. Bez problemu sięgnie tu moździerz z wiosek-widm odsłoniętych w całej swojej architektonicznej nagości przez niski poziom wody. Albo nawet działający w pojedynkę snajper.

Sajida Rana kroczy dalej, stukając ręcznie szytymi butami po nawierzchni. Wojsko ustawiło się przed podwyższeniem. Ktoś testuje megafon serią piskliwych sprzężeń. Operatorzy kanałów informacyjnych zauważają panią premier w kamuflażu i szarżują ku niej. Żandarmeria Wojskowa wyciąga pałki i spycha ich na bok. Gdy na podest wchodzi pani premier, sekretarz ds. obrony i generał dywizji, Shaheen Badoor Khan czeka na dole schodków. Wie, co powie Sajida Rana. Sam nadawał temu ostatnie szlify, jadąc rano limuzyną na wojskowe lotnisko. Ogólny szmer mężczyzn zebranych razem pod palącym słońcem przycicha, gdy widzą naczelnego wodza biorącego do ręki mikrofon. Shaheen Badoor Khan kiwa głową z milczącym zadowoleniem, kiedy pani premier wytrzymuje ciszę.

— Dźai Bharat!

Tego nie ma w scenariuszu. Serce Shaheena Badoor Khana zamiera mu w gardle. Ci ludzie też o tym wiedzą. Cisza zawisa na moment i eksploduje. Dźai Bharat! Sajida Rana powtarza hasło i odzew trzy razy. Potem wygłasza swoją mowę. Nie jest adresowana do żołnierzy stojących na spocznij na szczycie tamy i nachylonych nad uzbrojeniem w transporterach opancerzonych. Jest dla kamer, mikrofonów i redaktorów telewizyjnych wiadomości. Dążyliśmy do pokojowego rozwiązania. Państwo Bharat nie pragnie wojny. Rozdrażniono tygrysicę. Schować pazury. Liczyliśmy na dyplomatyczne rozwiązanie. Wciąż możemy dojść drogą negocjacji do honorowego, pokojowego rozwiązania. Wielkoduszna propozycja dla naszych wrogów. Wodą należy się zawsze dzielić. Nie ma jednego państwa, ale jest Ganges jedną życiodajną żyłą.

Żołnierze stoją nieporuszeni. Ani drgną. Stoją w swoim bojowym rynsztunku pod prażącym słońcem, z ciężką bronią, łykają to wszystko, wiwatują w przerwach na wiwaty i cichną, gdy Sajida Rana ucisza ich oczyma i dłońmi oraz gdy zostawia ich z puentą przemówienia:

— A na koniec przynoszę wam jeszcze jeden wielki triumf: panowie, Bharat prowadzi trzysta osiemdziesiąt siedem w siedmiu!

Wtedy wybuchają i zaczyna się skandowanie: Dźai Bharat! Dźai Bharat! Sajida Rana odbiera oklaski i odchodzi, póki jeszcze brzmią pełną siłą.

— Nieźle, co, Khan?

— Mazumdar właśnie zdobył sto siedemnaście — mówi Shaheen Badoor Khan, ruszając za swoją przywódczynią.

Konwój hummerów uwozi ich z powrotem do kwatery głównej przyczółku. To miał być właśnie taki chwilowy wypad. Sztab Generalny odradzał go na wszelkie sposoby, lecz Sajida Rana się uparła. Propozycja ugody musi zostać wygłoszona z pozycji siły, która nie poniżałaby rządu Rany. Analitycy przestudiowali dane satelitarne i cyberwywiadowcze, wskazując z rozsądnym prawdopodobieństwem, że Awadh w ciągu około godziny nie zdąży zorganizować kontrataku. Hummery i transportery pędzą z powrotem wyboistymi, wiejskimi gruntowymi drogami. Chmury spalin widać pewnie z orbity. Aeailoty roją się za nimi jak stado drapieżników. Strażnicy niespokojnie zerkają w niebo, zaganiając panią premier i jej doradcę do odpalającego silniki tilt-jeta. Klapa się zamyka, Shaheen Badoor Khan zapina pasy, samolot podrywa się w niebo, pozostawiając jego żołądek w dole, na rozdeptanym, osmalonym zbożu. Pilot wznosi się na pełnym gazie, o włos od przeciągnięcia. Shaheen Badoor Khan nie urodził się do latania. Każde szarpnięcie, każde opadnięcie jest dla niego jak mała śmierć. Bieleją dłonie zaciśnięte na oparciach. Wtedy tilt-jet przechodzi do lotu poziomego.

— Wyszło dość dramatycznie, nie? — mówi Sajida Rana, rozpinając pas. — Cholerne trepy zawsze ci pamiętają, że jesteś kobietą. Dźai Bharat! No, ale wyszło dobrze. Wynik meczu ładnie wszystko podsumował.

— Skoro pani tak mówi…

— Mówię… — Sajida Rana wierci się w obcisłym mundurze. — Strasznie to, kurna, niewygodne. Nie wiem, jak oni mogą w tym wojować. No, a twoja analiza?

— Powiem szczerze.

— Czyli jak zawsze.

— Według mnie okupacja tamy to ryzykanctwo. Plan przewidywał…

— Plan był w sumie bardzo dobry, ale nie miał jaj.

— Pani premier, z całym szacunkiem…

— Ja wiem, to dyplomacja. Ale, kurwa mać, przecież nie pozwolę temu N.K. Jivanjeemu robić z siebie męczennika Hindutwa. Na litość boską, my jesteśmy Ranowie. — Czeka, aż ta odrobina dramatyzmu wybrzmi, potem pyta: — Nasza pozycja jest jeszcze do uratowania?

— Do uratowania, chociaż kiedy to wszystko trafi do wiadomości, będzie trzeba się liczyć z międzynarodowymi naciskami. Ale może Anglicy będą mieli pretekst, żeby znowu namawiać do międzynarodowej konferencji.

— Żeby tylko nie w Londynie, tam sklepy zupełnie się skiepściły. Ale Amerykanie…

— Myślimy o tym samym, pani premier. Specjalny Układ…

— W ogóle nie jest tak obopólny, jak chcieliby myśleć Brytole. Wiesz, co ci powiem, Khan, w tym całym chaosie jedna rzecz mnie cieszy. Załatwiliśmy tę ćutję, Jivanjeego. Myślał, że jest taki cwany, puszczając przeciek z tymi zdjęciami swojego Świętego Koszyka na Zakupy; a teraz musi uciekać do domu z jajcami w zębach.

— Niemniej, pani minister, on nie zniknął. Myślę, że jeszcze o nim usłyszymy, jeśli załatwimy sobie tę konferencję.

— Nie „jeśli”, Khan, „kiedy”.

Shaheen Badoor Khan potulnie spuszcza głowę. Wie jednak, że to wszystko jest kompletnie nienaukowe. On, jego rząd i jego państwo po prostu na razie mieli szczęście. Sajida Rana skubie źle przeszyty szew w swoich bojówkach, przesuwa się niżej w fotelu i pyta: