Выбрать главу

— Jest już coś o mnie?

Shaheen Badoor Khan wyciąga palmera i przegląda kanały informacyjne i serwisy agencyjne. W jego polu widzenia pojawiają się fantomowe strony gazet. Wiadomości wybuchają wokół cichymi, barwnymi detonacjami.

— CNN, BBC i News International przerywają program, żeby podać informację. Reuters leci tym, co już było w prasie.

— Jaki jest ogólny wydźwięk u Wielkiego Szatana?

Shaheen Badoor Khan przegląda nagłówki artykułów od Bostonu po San Diego.

— Od lekkiego sceptycyzmu po otwarte odrzucenie. Konserwatyści wzywają, żebyśmy się najpierw wycofali, potem być może przeszli do negocjacji.

Sajida Rana delikatnie pociąga palcami za dolną wargę — to prywatny gest znany tylko bliskim osobom, podobnie jak jej ogromna skłonność do wulgaryzmów.

— Przynajmniej nie wysyłają komandosów. Ale w końcu to tylko woda, nie ropa. Zresztą to nie z Waszyngtonem wojujemy. Coś z Delhi?

— W sieciowych kanałach nic.

Premier Sajida Rana odciąga wargę jeszcze niżej.

— Nie podoba mi się to. Napisali sobie przecież inne nagłówki.

— Dane satelitarne mówią, że siły Awadhu nadal stoją na pozycjach.

Rana puszcza wargę, prostuje się w fotelu.

— A pieprzyć ich. Dla nas to wielki dzień! Trzeba się cieszyć! Shaheen. — Po imieniu. — Tak w zaufaniu: Chowdhury, co o nim myślisz?

— Minister Chowdhury to bardzo zdolny członek konstytuanty…

— Minister Chowdhury to hidżra. Shaheen, od pewnego czasu chodzi mi po głowie taki pomysł. Pewnie jakoś w przyszłym roku w Deedarganj będą wybory uzupełniające. Ahuja zgrywa twardziela, ale rak zżera go od środka. Biedak. Miejsce z dobrego, konserwatywnego okręgu: kurna, oni zagłosowaliby nawet na Jamesa F. McAuleya, gdyby tylko pomachał przed Ganeśią jakimś kadzidełkiem.

— Z całym szacunkiem, pani premier, ale prezydent McAuley nie jest muzułmaninem.

— I chuj: Khan, z ciebie też żaden bin Laden. Kim ty jesteś, sufitą czy coś takiego?

— Wychowano mnie w tradycji sufickiej, to prawda.

— No, dokładnie o tym mówię. Widzisz, rozegrałeś tu i teraz dobrego seta, twoje umiejętności przydadzą mi się na bardziej publicznej arenie. Jasne, najpierw będziesz musiał poterminować trochę na ławce rezerwowych, ale szybko wyszykuję dla ciebie jakąś ministerialną tekę.

— Pani premier, nie wiem co powiedzieć.

— Na początek może by tak jakieś „dziękuję”. Ja pierdolę, co za sufickie skąpiradło. Oczywiście tajne przez poufne.

— Oczywiście, pani premier.

Uniżony, gnący się w ukłonach, potulny — skromny cywilny urzędnik, ale serce mu rośnie. Miał taki moment, na Harvardzie, zaraz po ogłoszeniu wyników pierwszego roku, kiedy napięcie pękło, lato otworzyło się przed nim na oścież i zapomniał zarówno o cnotach szkoły biznesu, jak i dyscyplinie swojej islamskiej szkoły. Po przydługim instruktażu właściciela sklepu monopolowego kupił sobie butelkę importowanej whisky single malt ze Speyside i oblał sukces we wpadających przez okno pokoju pylistych promieniach światła. Pomiędzy skrzypnięciem korka w szyjce butelki i pustymi skurczami mdłości w fioletowym brzasku był wyraźny okres, kiedy czuł się skąpany w radości, blasku, pewności siebie oraz bezgranicznym, otwartym przed nim świecie. Podszedł wtedy do okna, z butelką w dłoni, i zaryczał na cały świat. Ten jeden błysk objawienia wart był późniejszego kaca i moralniaka. Teraz, w wojskowym tilt-jecie, przypięty pasami obok swojej pani premier, znowu to czuje. Minister w rządzie. Próbuje spojrzeć na siebie z zewnątrz, wyobrazić sobie inny fotel w pięknej, jasnej sali posiedzeń; zwizualizować siebie wstającego z miejsca pod kopułą Bharat Sabha. Poseł do parlamentu z okręgu Deedarganj. I wszystko jest jak należy. To po prostu nagroda, nie za jego niestrudzoną, pilną służbę, lecz za jego talent. Zasługuje na to. Zasługuje, więc to otrzyma.

— Ile my już razem pracujemy? — pyta Sajida Rana.

— Siedem lat — odpowiada Shaheen Badoor Khan. Myśli sobie: trzy miesiące i dwadzieścia dwa dni.

Sajida Rana kiwa głową. Potem znów robi to coś z wargą.

— Shaheen.

— Tak, pani premier?

— Czy wszystko w porządku?

— Obawiam się, że nie rozumiem pytania.

— No bo, wiesz, ostatnio byłeś jakiś rozkojarzony. Słyszałam jedną plotkę.

Shaheen Badoor Khan czuje, jak serce mu staje, oddech zamiera, mózg się krystalizuje. Już nie żyje. Zaraz, nie. Nie proponowałaby mu czegoś takiego w tym podniebnym odosobnieniu, żeby potem wszystko odebrać przez to chwilowe szaleństwo. Ale to nie szaleństwo, Shaheen Badoor Khan. Ty taki jesteś. Myśl, że uda się to ukryć, zaprzeczyć, zdementować — to jest szaleństwo. Zwilża wargi językiem. Nie wolno mu się teraz zająknąć, załamać głosu, zabrzmieć zbyt sucho.

— Rząd żywi się plotkami, pani premier.

— Właśnie słyszałam, że wymknąłeś się wcześniej z jakiejś imprezy w Cantonmencie.

— Byłem zmęczony, pani premier. To było w dniu… — Jeszcze nie jest bezpieczny.

— Naszej narady, tak. Słyszałam jednak, to bez wątpienia obrzydliwe pomówienie, że między tobą a begum Bilquis były jakieś… tarcia. Wiem, Shaheen, to bezczelne pytanie, ale czy w domu wszystko w porządku?

Powiedz jej, krzyczy na siebie Shaheen Badoor. Lepiej niech dowie się teraz niż od jakiegoś partyjnego propagandzisty albo, Boże uchowaj, N.K. Jivanjeego. Jeśli już nie wie, jeśli to nie próba uczciwości i lojalności. Powiedz jej, gdzie poszedłeś, z kim się spotykałeś, czego on nie chciał z tobą robić. Nie chciało. Ono. Wyłóż kawę na ławę matce narodu, niech ona tym pozarządza, poobrabia i położy przed kamerami, niech zrobi to, co on robił dla niej, z oddaniem, lojalnie, przez tyle lat. Nie może. Jego wrogowie w partii i poza nią wystarczająco nienawidzą go jako muzułmanina. Kiedy zostanie porzucającym żonę zboczeńcem, kochankiem istot, w których większość z nich nie dostrzega nawet ludzi, jego kariera będzie skończona. Rząd Ranów nie przetrwałby tego. Shaheen Badoor Khan jest nade wszystko urzędnikiem państwowym. Gabinet musi przetrwać.

— Szczerze, pani premier?

Sajida Rana wychyla się w wąskie przejście.

— Shaheen, to już drugi raz w tej rozmowie.

— Moja żona… Bilquis… no cóż, ostatnio przeżywamy ochłodzenie. Kiedy chłopcy poszli na studia, wie pani, poza nimi nie mieliśmy za wiele wspólnych tematów. Prowadzimy teraz niezależne życie, Bilquis ma swoją rubrykę w gazecie i swoje kobiece forum. Mogę jednak zapewnić, że to nie zakłóci w żaden sposób moich obowiązków. Więcej nie przyniosę pani wstydu w ten sposób.

— Żadnego wstydu — szepcze Sajida Rana.

Wtem wojskowy pilot zwięźle informuje, że za dziesięć minut lądowanie w bazie lotnictwa Nabha Sparasham, a Shaheen Badoor Khan wykorzystuje odwrócenie uwagi, by wpatrzyć się przez okno w wielką, brązową plamę monstrualnych varanaskich slumsów. Pozwala sobie na nieznaczny uśmiech. Jest bezpieczny. Ona nie wie. Zagadał ją. Lecz teraz są inne zadania do wykonania. A tam daleko, na południowym horyzoncie, czy to aby nie ciemna linia chmur?

* * *

Shaheen Badoor Khan dopiero kiedy umarł ojciec zrozumiał, jak nie cierpi domu nad rzeką. Haweli nie było wprawdzie brzydkie ani przytłaczające — wręcz przeciwnie. Lecz jego przewiewne krużganki, werandy i przestronne, wysokie, białe pokoje są ciężkie od historii, pokoleń, obowiązków. Shaheen Badoor Khan nie jest w stanie wejść schodami, minąć wielkiej, mosiężnej latarni nad gankiem, zobaczyć ogromnego hallu z dwiema spiralnymi klatkami schodowymi, męską i damską, nie wspominając, jak jako chłopak chował się za kolumną, gdy na miejsce pochówku koło starego pawilonu myśliwskiego na bagnach wynoszono jego dziadka, Sayida Raiz Khana, ani jak potem szedł za swoim ojcem odbywającym tę samą krótką podróż przez tekowe drzwi. Sam też uda się kiedyś w tę podróż, przez eleganckie, tekowe drzwi. Poniosą go jego synowie i wnuki. W haweli jest tłoczno. Ani zakamarka wolnego od krewnych, przyjaciół i służących. Każde słowo, uczynek, zamiar jest widoczny i znany wszystkim. Z wielką przyjemnością przypomina sobie ideę „samotni” z Harvardu. Pojęcie prywatności, nowoangielska rezerwa — rezerwa, a więc coś odłożonego na bok, do innego celu.