Выбрать главу

— Jak Miasto i wieś, tylko że naprawdę! — oświadcza Neeta.

W fatfacie jadącym do White Fortu Tal czyta list kilkanaście razy. Gdy odpicowuje się na wielkie wyjście (jeśli w klubie będzie jeszcze ktoś stylowy, na pewno nie będzie mógł oderwać od niego wzroku), telewizja puszcza same wojenne smęty, a na kanałach rozrywkowych jest pełno uśmiechniętych, tańczących w szyku ludzi — po raz pierwszy nie może na to patrzeć. Nic tu dla niego nie ma. Łapie torbę i pędzi. Na podeście stoi Mama Bharat, wynosi śmieci.

— Nie mam czasu, nie mam czasu, lecę na randkę, bardzo bardzo się śpieszę! — wykrzykuje Tal.

Mama Bharat robi namaste i Tal już leci dalej w dół schodami, przeciskając się obok paru facetów w garniturach, którzy przyglądają mu się o parę sekund za długo. Obserwuje, jak mijają jego drzwi i idą dalej w górę. W pełnym filarów podziemiu czeka już taksówka — tego wieczoru dzieciaki mogą sobie krzyczeć, co tylko zechcą, wydawać zwierzęce odgłosy, syczeć, a z Tala to wszystko opada jak płatki aksamitek. Na jego systemie w ten wieczór wieczorów grają miksy DZIWNY KLUB, ZBIORNIK NA FUGAZI oraz — czyż się odważy? — MIKS NA SEKS.

Wchodząc w zaułek prowadzący do Banana Club, Tal podwija rękaw i wprogramowuje sobie blogipłynnyżaroczekiwania. Białkowe chipy odpalają, gdy otwierają się szare drewniane drzwi. Ślepa staruszka o ptasiej twarzy jest na posterunku, w karmazynowym sari, głowa lekko odchylona w tył, dłonie pełne karłowatych bananów. Wygląda, jakby nie ruszała się stąd od ostatniej wizyty Tala.

— Witam, witam znów, moje śliczne! Proszę, częstuj się. — Podaje owoce.

Tal delikatnie zgina jej palce wokół bananów.

— Nie, nie dzisiaj. — Tal waha się, boi się zapytać. — Czy jest może…

Ślepa staruszka wskazuje na najwyższą galerię. Dziś nie ma nikogo, choć jest początek miesiąca. Przez plotki o wojnie i deszczu. Na dole, na głównym dziedzińcu neutko w długiej, powiewnej spódnicy tańczy kathak z ponadklasyczną gracją. Pierwsze piętro jest puste, jeśli nie liczyć dwóch zagadanych par na kanapach. Drugie piętro to skórzane klubowe fotele i niskie stoliki. Mosiężne latarnie na stołach robią klimat jak robaczki świętojańskie. Strefa chilloutu. Dziś siedzi tam tylko jeden gość: Khan, na fotelu na samym końcu tarasu, z rękoma położonymi symetrycznie na poręczach w sposób, który Talowi zawsze wydawał się ponadczasowo stylowy. Bardzo po angielsku. Ich oczy spotykają się. Tal mruga na powitanie. Khan, rozkoszny Khan, nie zna tego języka. Tal przeciąga dłonią po drewnianej poręczy. Do jej budowy użyto drzewa sandałowego, we wnętrzu ręki Tala zostawia feromonowy odcisk.

— Oj, ty — mówi, zwijając się na fotelu pod kątem prostym do Khana. Czeka na uśmiech, pocałunek, jakiekolwiek powitanie. Khan porusza się nerwowo, z mruknięciem. Na niskim, grubonogim stoliku leży biała koperta. Tal wyjmuje swój list, złożony schludnie na cztery i kładzie go obok. Zakłada gładką nogę na nogę.

— Powiedz mi chociaż, że przepięknie wyglądam — żartuje. Mężczyzna się wzdryga. To nie idzie według jego scenariusza. Przesuwa kopertę w stronę Tala.

— Proszę, weź to.

Tal odgina klapkę, zagląda do środka, nie dowierza własnym oczom i przygląda się dłużej, jeszcze bardziej niedowierzająco. W środku jest plik tysiącrupiowych banknotów, sto sztuk.

— Co to ma być?

— To dla ciebie.

— Jak to dla mnie? To…

— Ja wiem, co to jest.

Tal kładzie kopertę płasko na stole.

— No cóż, to bardzo hojnie, ale żeby je przyjąć, muszę wiedzieć coś więcej. To w końcu kupa forsy.

Mężczyzna się krzywi.

— Nie mogę się z tobą więcej widzieć.

— Co? O co chodzi, co ja zrobiłom?

— Nic! — I nagle, łagodnie, ze smutkiem: — Nic, to o mnie chodzi. W ogóle nie powinienem… Nie mogę się z tobą widywać. Nawet tutaj, dzisiaj. — Śmieje się boleśnie. — Wydawało mi się, że to najbezpieczniejsze miejsce… Weź, to dla ciebie. Weź, proszę.

Tal wie, że ma otwarte usta. Czuje coś, co wyobraża sobie jak uderzenie mózgu o tył czaszki po ciosie kijem do krykieta. Czuje także, gładką, świętą skórą na potylicy, że na balkonie drugiego piętra ktoś z nimi jest, ktoś, kto dopiero przyszedł.

— Chcesz mi zapłacić za milczenie? Wręczasz mi lach rupii i mówisz, że nie chcesz mnie widzieć, że mam ci już nie wchodzić w drogę? Ja wiem, co to znaczy. To są pieniądze za wyjazd z Varanasi. Ty palancie. Ty palancie. Co myślałeś, że zrobię? Że będę cię szantażować? Powiem żonie albo facetowi? Polecę do gazet? Powiem moim kumplom-zboczkom, neutkom, bo my o wszystkim plotkujemy, wszyscy to wiedzą, nie? Za kogo ty się masz?

Twarz mężczyzny marszczy się w udręce, lecz Tal nie da się powstrzymać. Czuje czerwoną wściekłość. Łapie pieniądze, zrywa się, by cisnąć Khanowi w twarz zdradziecki list. Mężczyzna unosi dłonie, odwraca twarz, lecz nie ma obrony.

— I tak trzymaj, Tal — mówi ktoś. Błysk światła. Na końcu stołu stoi Tranh, na rozstawionych nogach, stabilnie trzymając palmera w prawej dłoni. — I jeszcze jedno. — Błysk. Mężczyzna zasłania twarz dłońmi, rozgląda się za ucieczką, lecz za Tranhem stoją mięśniacy w garniturach. — Powiem ci, ćo ćuit, kto to taki. To Shaheen Badoor Khan, osobisty sekretarz parlamentarny Sajidy Rany. We własnej osobie. Strasznie cię przepraszam, strasznie mi przykro, że to musiałoś być ty. Nic osobistego, wierz mi, proszę. To polityka. Cholerna polityka. Przepraszam, Tal. — Tranh zamyka palmera, waha się, z dłonią przyciśniętą do ust, jakby skrywał obrzydliwy sekret. — Tal, uciekaj z Varanasi. Zostałoś wrobione od samego początku. Wysłano mnie, żebym cię znalazł; byłoś młode, niewinne, teraz jesteś zbędne. Jedź!

Masywni panowie sprowadzają je po schodach, jak napadniętego przez wrony kolibra.

ROZDZIAŁ 24

NAJIA

Najia Askarzadah ćwiczy z przyjaciółkami szybki chód. W kusym topie, króciutkich szortach i butach-nówkach, które otulają stopy i zapamiętują, co poczuły. Kupiła je za pieniądze ze zdjęć Ratha Jatry, a oprócz nich mnóstwo innych rzeczy. Dla siebie, dla przyjaciółek, aby dalej się z nią przyjaźniły. Relacje Najii Askarzadah zawsze były kontraktami.

Odkąd Najia dołączyła do towarzystwa Imperialu International, chodzą na te spacery przed śniadaniem w każdy wtorek i czwartek. Dziś jest to jej bardzo potrzebne. Wczoraj wieczorem wszystkie zmasakrowały się szampanem Omar Khayyam. Zjawił się i Bernard, niechętnie pogratulował jej dziennikarskiego losu, a przez resztę wieczoru gadał o reprezentacji, epistemologicznych wieloświatach i o tym, że jedyną możliwą intelektualną reakcją jest potraktować to wszystko jak odcinek Miasta i wsi, nie mniej, a z pewnością nie więcej, to rozwijająca się fabuła serialu, w którym nie ma miejsca na dramatyczne zakończenia — czy poza obrazem w telewizji ktoś ma jakiś dowód, że Sajida Rana faktycznie postawiła stopę na szczycie tamy Kunda Khadar? A jeśli chodzi o N.K. Jivanjeego to dobry polityczny żart: wszyscy go widzieli, ale nikt nie przypomina sobie, by się z nim spotykał; już zbliżające się wesele Aparny Chawli i Ajay Najiadwali jest dzięki swojej kiczowatości bardziej wiarygodne. Cieszył się jednak z jej sukcesu, cieszył się, bo teraz uświadomiła sobie wszechogarniającą energię wojny.