Construxx sierpień 2047 przestrzega ścisłej i nieskomplikowanej pionowej hierarchii. Shiv i Yogendra jadą windą towarową przez świeże mięsko i biurowe feministki, cały miesiąc oszczędzające na ten jeden wieczór chwały, przez stada ludzi chcących się znaleźć w serialach, pięknych młodych kryminalistów oraz czyichś synów i córek, a wszyscy poustawiani na odpowiednich dla siebie platformach. Winda holuje ich wzdłuż czerwonych, wypisanych sprejem liter, mających po dziesięć metrów wysokości: to motto Construxksa, wypełniające pół orbity betonowego walca: Art Empire Industry. Shiv wyrzuca pstryknięciem dopalone bidi. Koziołkuje przez stalowe kraty pod jego stopami i spada w drżący błękit, sypiąc iskrami. Główny bar i główny tłok mieszczą się w przyszłej hali kasowej. Prawdziwi bogowie siedzą na piętrze dla VIP-ów, wysuniętym nad otchłań jak wachlarzyk kart. Shiv podchodzi do ochrony: dwóch zwalistych blond Rosjanek w pomarańczowych kombinezonach ozdobionych Construxksową mantrą, z wypukłościami mówiącymi o ukrytej, ale łatwo dostępnej sile ognia. Gdy taksują jego zaproszenie, Shiv patrzy, co się dzieje na poziomie dla VIP-ów. Nathowie to dwie drobne postaci ubrane w złoto, jak podobizny bóstw, darzące suplikantów darśanami. Groźna ruska laska machnięciem ręki wskazuje Shivowi bar. Znalazł się dużo niżej w towarzyskiej hierarchii.
Drinki serwuje się w kasach biletowych. Szeregi cocktail-wallahów miksują, mieszają, schładzają i nalewają w rytmie kojarzącym się trochę z tańcem, a trochę ze sztuką walki. Koktajl wieczoru to coś pod nazwą Kunda Khadar. Wrzuca się lodowy bąbelek do czystej wódki. Lód pęka, wypuszczając bezbarwny płyn barwiący się na czerwono w reakcji z alkoholem. Krew Świętego Bharatu wytoczona w wodę Matki Gangi. Shiv nie miałby nic przeciwko jednemu takiemu, nie miałby nic przeciwko niczemu, co zawiera wódkę, by uspokoić nerwy, ale nie stać go tu nawet na kranówę. Ale ktoś mu postawi. Jedyne oczy odwzajemniające jego spojrzenie należą do dziewczyny przy poręczy, samotnej, na skraju spirali towarzyskich rozmów. Jest koloru czerwonego: krótka czerwona spódniczka barwy terakoty, burza długich, prostych, karmazynowych włosów. W jej pępku usadowił się opal. Ma kozaczki ze skóry gawiala, z dyndającymi na paskach piórkami i dzwoneczkami — nowa moda, którą Shiv musiał przeoczyć na wygnaniu w Syfnym Mieście. Patrzy na niego przez jedną dwie trzy sekundy, potem odwraca się i spogląda w przepaść. Shiv opiera się o poręcz, zerka w światło, w ruch.
— To przynosi pecha, wiesz?
— Co przynosi pecha? — pyta dziewczyna. Wymawia słowa, przeciągając zgłoski.
— To. — Poklepuje ją po kamieniu w pępku. Krzywi się, ale nie odsuwa. Stawia swój żyroskopowy koktajl na poręczy i odwraca się ku niemu. W przejrzystym alkoholu wiją się spiralnie czerwone macki. — Opale, Kamienie nieszczęścia. Tak uważali wiktoriańscy Anglicy.
— Nie wydaje mi się, żebym była jakoś specjalnie nieszczęśliwa — mówi dziewczyna. — A ty przynosisz pecha?
— Największego na świecie — mówi Shiv. Rozluźnia się i rozpiera na poręczy, strącając jej drinka. Spada jak boska łza, odbijając światło jak klejnot. Z dołu dobiega krzyk kobiety. — I proszę. Oto pech. Bardzo cię przepraszam. Postawię ci drugiego…
— Nie przejmuj się.
Nazywa się Juhi. Shiv prowadzi ją ku kasom. Yogendra przestaje gapić się na ładne towary i idzie za nim w dyskretnej odległości. Kunda Khadary rzeczywiście są bardzo zimne i bardzo dobre i bardzo drogie. Czerwone coś ma smak cynamonu i lekko kopie THC. Juhi paple o klubie i ludziach. Shiv zerka w strefę VIP-ów. Rodzeństwo Nath przesiadło się na jeszcze wyższy poziom, dwie złote gwiazdki pod marszczącą się plastikową markizą. Juhi delikatnie jak gra wstępna kopie go swoim gawialowym butem. Z piórkami i w ogóle.
— Widzę, badmaśiu, że tam patrzysz. Dla kogo ty pracujesz? — Przysuwa się do niego.
Shiv wskazuje brodą Nathów, otoczonych przez ponurych przydupasów. Juhi wykrzywia twarz.
— Ćutje. Kręcisz coś z nimi? To uważaj. Mogą robić, co chcą, bo mają kupę kasy, a ich stary ma policję w kieszeni. Wyglądają jak aniołki, ale w środku są starzy i ponurzy. Źle traktują kobiety. On chce się pieprzyć, bo w głowie ma dwadzieścia lat, ale mu nie staje i musi brać te hormony i inne takie, i potem też nie za bardzo. Widziałam większego u psa. Dlatego używa zabawek i innych rzeczy. A ona jest nie lepsza. Patrzy, jak się zabawiają. Wiem, bo moja koleżanka kiedyś z nimi poszła. Jedno warte drugiego.
Groźna ruska laska chwyta spojrzenie Shiva, zaprasza go kiwnięciem głowy. I twoją małpeczkę też.
— Chodź ze mną na górę — mówi do Juhi. — Nie musisz z nimi gadać.
Myśli już, co zrobi, kiedy dostanie zaliczkę. Będą następne Kunda Khadary, pokój w hotelu i jakiś lokal z telewizorem i żarciem dla Yogendry. Zaczyna już czuć ciepło w żołądku. Barki się cofają. Podbródek idzie do góry, krok robi się dłuższy i lżejszy. Złota śmietanka odwraca się, Kunda Khadary jak małe morderstwa w ich dłoniach. Pośrodku nich złote dzieci. Nitish i Chunni Nath obok siebie, w identycznych brokatowych śerwani. Twarze mają gładkie, z dziecięcym tłuszczykiem, o wiele bardziej szczere i niewinne niż powinny być. Chunni ma włosy do pasa, Nitish ogoloną głowę, jego czaszka połyskuje miką. Shivowi kojarzy się z dzieckiem chorym na raka. Uśmiechają się. Teraz widzi, gdzie się to skrywa. W tych starych, starych uśmiechach. Nitish go przyzywa.
— Pan Faraji. — Głos Nitisha Natha jest wysoki i dźwięczny, przebija się przez muzyczny miks. — A ten chłopak to…?
— Mój asystent.
— Rozumiem.
Shiv czuje pod skórzaną kurtką kropelki potu. Czytają i analizują każde jego słowo, niuans, ton, układ mięśni. Znów czuje ten zapach. Nie wie czy to prawda, czy złudzenie, ale w pobliżu Braminów zawsze czuje, że coś jest nie tak, coś mają popieprzone w genach. Nie pachną jak ludzie.
— A ta… samiczka?
— Nikt. Poznałem przed chwilą. Nic ważnego.
— Świetnie. Pan pozwoli ze mną.
Idą na poziom nad wszystkimi poziomami, zwisającą z głównego dźwigu klateczkę z siatki zbrojeniowej. Shiv, Yogendra i Nitish Nath wpasowują się w nią, jak cząstki pomarańczy w skórkę. Cały zgiełk, echa, szmer ciał tańczących w ciszy na tarasowych peronach cichnie tak nagle, że Shiv odczuwa to jak ostry ból.
— Tu jest pole wyciszające — mówi Nitish Nath. Jego głos brzmi płasko, jakby mówił Shivowi prosto w bębenek. — Sprytne, nie? Bardzo przydatne do dyskretnych spraw. Jesteśmy zadowoleni z pana wyników, jak dotąd. Pana etyka biznesowa jest czymś niespotykanym. Przekazano panu, że jeśli będziemy usatysfakcjonowani pana pracą, pojawią się nowe zadania. Chcemy zaoferować panu kolejny kontrakt. Będzie niebezpieczny. Z pewnym prawdopodobieństwem może pan zostać zabity. W zamian przejmiemy pana długi wobec Dawoodów. Ich maszyny nie będą już pana odwiedzać. I dorzucimy dość, żeby się pan urządził, w tym mieście, czy w innym.
— A jakie to zadanie?
— Ekstrakcja, panie Faraji. Najpierw rys historyczny. Niewiele pan z tego zrozumie, ale nie będzie pan mógł powiedzieć, że nie został w stu procentach poinformowany. Amerykański rząd od pewnego czasu zleca na zewnątrz różne związane z wywiadem zadania obliczeniowe, których nie może przetworzyć u siebie, z uwagi na Ustawy Hamiltona. Przeważnie wykorzystują przechowalnie danych w krajach, które nie podpisały międzynarodowych umów i mają dostęp do wysokopoziomowych sztucznych inteligencji. Wie pan, co to znaczy: generacja dwa i pół?
— Komputer, którego nie da się odróżnić od człowieka przez siedemdziesiąt pięć procent czasu.