Выбрать главу

— Przykro mi, naprawdę potwornie mi przykro.

Nie chce słyszeć, co pani premier ma do powiedzenia. Już wszystko to słyszał, przepowiedział to sobie raz po razie, gdy samochód przekradał się przez duszący poranek. Shaheen Badoor Khan chciałby porozmawiać, pozwolić wszystkim słowom gromadzonym przez całe życie rozlać się jak woda z kamiennych ust fontanny w jakimś dekadenckim europejskim mieście. Jest teraz wolny. Nie ma żadnych tajemnic, nic go nie krępuje, ale tak bardzo pragnie, żeby go zrozumiała, spojrzała jego oczyma, poczuła, co on czuje, ten sam ból.

Sajida Rana opiera się ciężko o balustradę.

— W Maracie pada, wiesz o tym? Dojdzie tu przed końcem tygodnia. Już przesuwa się nad Dekanem. W tej chwili w Nagpurze dzieci tańczą w deszczu. Jeszcze parę dni i zatańczą na ulicach Varanasi. Trzy lata. Mogłam poczekać. Nie musiałam okupować tamy. Ale nie mogłam ryzykować niezajęcia jej. Więc teraz pójdę do bharackich dźawanów patrolujących tamę Kunda Khadar w deszczu. Jak to będzie wyglądać w oczach prostych ludzi z Patny? Ale miałeś rację. Faktycznie wyruchaliśmy N.K. Jivanjeego w dupę. A teraz on mi się odpłaca. Nie doceniliśmy go. Ty go nie doceniłeś. To jest nasz koniec.

— Pani pre… pani Rana, ale nie wiadomo…

— A któżby inny? Khan, nie jesteś taki bystry, jak ci się wydaje. I nikt z nas nie jest. Dymisja jest przyjęta. — Sajida Rana zaciska zęby i wali pięścią w rzeźbioną, wapienną poręcz. Z knykci cieknie krew. — Dlaczego mi to robisz? Dałabym ci wszystko. I żona, i dzieci… Czemu faceci to wszystko ryzykują? Potępię cię.

— Oczywiście.

— Nie jestem w stanie już cię chronić, Shaheen, nie mam pojęcia, co się z tobą teraz stanie. Zniknij mi z oczu. Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli w ogóle przeżyjemy ten dzień.

Gdy Shaheen Badoor Khan idzie po chrzęszczącym żwirze do rządowego samochodu, ciemne drzewa i krzewy wokół rozświetlają się ptasim śpiewem. Przez moment wydaje mu się, że to dzwonią mu w głowie wszystkie kłamstwa, z jakich składa się jego życie, ocierając się o siebie i lecąc do światła. Potem uświadamia sobie, że to uwertura przedświtu, ptaki zwiastujące dzień, śpiewające jeszcze po ciemku. Shaheen Badoor Khan przystaje, obraca się, unosi głowę, słucha. Powietrze jest gorące, ale przenikliwie czyste i wyczuwalne. Oddycha czystą ciemnością. Wyczuwa nad sobą kopułę nieboskłonu, każda z gwiazd jest świetlną szpilą wbijającą mu się w serce. Shaheen Badoor Khan czuje, że wszechświat obraca się wokół niego. Jest jednocześnie osią i silnikiem, przedmiotem i podmiotem, obracającym i obracanym. Drobiazg, pioseneczka nawołująca niezliczonych pobratymców przez otchłanną ciemność. Czas wygładzi złe i dobre uczynki, historia wdepcze jego imię w ziemię razem z innymi. To nieważne. Po raz pierwszy, odkąd zobaczył chlapiące się i bawiące dzieciaki rybaków z Kerali, rozumie, co to znaczy „wolny”. Radość rozpala mu manipura ćakrę. Suficka chwila bezinteresowności, bezczasowości. Bóg objawia się niespodziewanie. Nie zasłużył na to. Na tym właśnie polega tajemnica: nigdy nie przychodzi do tych, co myślą, że zasługują.

— Dokąd, sahib?

Odpowiedzialność. Po oświeceniu obowiązki.

— Do haweli.

Teraz jest już z górki. Słowa raz wypowiedziane łatwo powtórzyć ponownie. Sajida Rana miała rację. Trzeba było najpierw powiedzieć żonie. To oskarżenie zaskoczyło go: przypomniało mu, ostro, że jego pani premier jest kobietą, mężatką, która nie chciała przyjąć nazwiska męża. Polaryzuje szybę dla ochrony przed wścibskimi oczyma.

Bilquis na to nie zasłużyła. Zasługuje na dobrego męża, prawdziwego mężczyznę, który, nawet jeśli go już nie kocha i nie dzieli z nim łoża ani życia, nie przyniesie jej publicznej niesławy, będzie uśmiechał się, mówił co trzeba i nigdy nie sprawi, by musiała zakrywać twarz ze wstydu w swoim Kole Kobiet Prawniczek. Miał to wszystko — nawet Sajida Rana tak powiedziała — miał to wszystko, a jednak nie mógł się powstrzymać, by tego nie zniszczyć. Jakże zasłużył na to, co się mu przydarzyło. I nagle, na spękanej od słońca skórze bharackiej rządowej tapicerki, świadomość Shaheena Badoor Khana wykonuje zwrot. Nie zasłużył. Nikt na to nie zasłużył. Nikt — i każdy. Kto może z uniesioną głową postawić się w roli sędziego? Jest dobrym doradcą. Najlepszym doradcą. Mądrze i dobrze służył swojemu państwu. Państwo wciąż go potrzebuje. Może uda mu się gdzieś zaszyć, zakopać na dnie błotnistej jamy, jak ropucha przed suszą, i doczekać zmiany klimatu.

Ostrze światła wypełnia ulice przemierzane przez szumiącą cicho jak ćma rządową limuzynę. Shaheen Badoor Khan, w swojej klatce z przyciemnianego szkła pozwala sobie na uśmiech. Auto skręca na skrzyżowaniu, gdzie na betonowym bloku siedzi sadhu z ręką wyciągniętą do góry w temblaku przyczepionym do słupa. Shaheen Badoor Khan zna tę sztuczkę. Po pewnym czasie traci się czucie. Samochód raptownie hamuje. Shaheen Badoor Khan musi podeprzeć się dłońmi, żeby nie spaść z siedzenia.

— Co jest?

— Kłopoty, sahib.

Shaheen Badoor Khan odpolaryzowuje szybę. Drogę przed nim tamuje wczesny korek. Ludzie wysiedli z taksówek i poopierani o drzwi obserwują zatrzymujące ich przedstawienie. Przez skrzyżowanie maszerują ludzie — podejrzane typy w białych koszulach i ciemnych spodniach, młodzieńcy z pierwszym wąsem, gniewnym, równomiernym krokiem, podrzucając lathi w dłoniach. Przechodzi szyk bębniarzy, grupka rozjuszonych kobiet o ostrych rysach, odzianych w czerwień Kali; naga sadhu, biali od popiołu, z prowizorycznymi trójzębami Śiwy. Shaheen Badoor Khan patrzy na gramolącą się w pole widzenia ogromną figurę Ganeśi z różowego papier mâché, jaskrawą, niemal fluorescencyjną w świetle wschodzącego słońca. Kiwa się na boki, prowadzona niepewnie przez bosonogich lalkarzy. Za Ganeśią jeszcze bardziej niesamowity widok: kłębiący się oranż i czerwona iglica ratha jatry. I pochodnie. W każdej dłoni, u każdego demonstranta i akolity, pochodnia. Shaheen Badoor Khan odważa się delikatnie uchylić okno. Spada nań lawina dźwięków: ogłuszający, prymitywny ryk. Wybijają się poszczególne głosy, podejmują refren i znów wtapiają się w tło: śpiewy, modlitwy, slogany, nacjonalistyczne pieśni, hymny karsewaków. Nie trzeba słyszeć słów, by wiedzieć, kim są. Wielki wir demonstrantów z ronda Sarkhand rozwinął się i rozlewa się teraz po Varanasi. A skoro tak, musieli znaleźć gdzieś ważniejszy cel dla swej nienawiści. Shaheen Badoor Khan wie, gdzie idą z pochodniami w dłoniach. Wieść już się rozeszła. Miał nadzieję, że to nie będzie tak szybko.

— Zabieraj mnie stąd.

Gohil słucha bez słowa. Wielka limuzyna cofa się, zawraca, trąbiąc wściekle na auta, wjeżdża na środkowy, betonowy pas i ze zgrzytem zjeżdża na drugą stronę drogi. Shaheen Badoor Khan, zaciemniając okna, dostrzega na wschodzie dym wijący się po niebie, oleisty, jakby z tłuszczu palonego na stosie pogrzebowym, na tle żółtego, porannego nieba.

ROZDZIAŁ 28

TAL

Fatfat jedzie donikąd, po prostu sobie jedzie. Tal rzuciło taksówkarzowi zwitek rupii i tak właśnie powiedziało: „Po prostu jedź”.

Musi stąd wyjeżdżać. Porzucić pracę, dom, wszystko, co sobie w Varanasi urządziło. Pojechać gdzieś, gdzie nikt go nie zna. Mumbai. Z powrotem do mamy. Za blisko. Za dużo mendzenia. Dalekie południe, Bangalore, Chennai. Duże koncerny medialne. Zawsze znajdzie się praca dla dobrego scenografa. Lecz nawet Chennai może się okazać nie dość daleko. Gdyby tak mogło znów zmienić sobie nazwisko i twarz. Mogłoby pojechać przez Patnę, kupić u Nanaka kolejną operację. Na krechę. O ile ma u Nanaka jeszcze jakiś kredyt. Szybko będzie potrzebowało jakiejś pracy. Tak, właśnie tak: zabrać wszystko, na dworzec, pojechać do Patny, załatwić sobie nową tożsamość.