— Mocny obraz — mówi Lal Darfan. — Ile miała pani wtedy lat? Trzy, cztery?
— Niecałe cztery.
— Ja także mam najwcześniejsze wspomnienie. Stąd wiem, że nie jestem Vedem Prekashem. Ved Prekash ma scenariusz, a ja pamiętam szal z orientalnym wzorem, powiewający na wietrze. Niebo było niebieskie, czyste, a brzeg szalu jakby wlatywał z boku w kadr, kiedy akcja toczyła się poza nim. Bardzo wyraźnie widzę, jak trzepocze. Mówią mi, że to było na dachu naszego domu w Patnie. Mama zabrała mnie, żebym trochę odpoczął od spalin, siedziałem sobie na kocyku pod parasolką. Szal był uprany i wisiał na sznurze; co dziwne, był z jedwabiu. Pamiętam to wyraźnie, jak mało co. Musiałem mieć nie więcej niż dwa lata. No, właśnie. Proszę. Dwa wspomnienia. Tak, ale pani powie: pana jest sfabrykowane, a moje to prawdziwe przeżycie. Ale skąd pani wie? Może to pani opowiedziano i pani zrobiła z tego wspomnienie, może być fałszywe, może być sztucznie sfabrykowane i wszczepione. Setki tysięcy Amerykanów wierzą, że zostali uprowadzeni przez szarych obcych, którzy wtykali im do odbytu rozmaite urządzenia; to fantazja i w stu procentach przypadków fałszywe wspomnienie, ale czy są przez to fałszywymi ludźmi? Co tworzy nasze wspomnienia? Układ ładunków elektrycznych w cząsteczkach białek. Tu chyba się aż tak bardzo nie różnimy. Ten sterowiec, głupawy słoń-gadżet, który kazałem sobie zbudować, wizja unoszenia się nad Nepalem; dla pani to tylko układy ładunków na białkowych cząsteczkach. I tak jest ze wszystkim. Może pani nazywać to iluzjami, dla mnie to fundamentalny budulec mojego świata. Wyobrażam sobie, że postrzegam je zupełnie inaczej niż pani, ale skąd mam wiedzieć? Skąd wiadomo, że to, co dla mnie jest zielone, tak samo wygląda dla pani? Wszyscy jesteśmy pozamykani w małych klateczkach własnego ja; Najia, obojętne, z kości czy plastiku, żadne z nas nie może z tego wyjść. Więc czy możemy ufać w to, co zdaje się nam, że pamiętamy?
Ja mogę, panie komputer, myśli Najia Askarzadah. Muszę nawet, bo na tych wspomnieniach opiera się wszystko, czym jestem. Siedzę tutaj, w tej groteskowej wirtualnej kopule rozrywki z gwiazdą telewizyjnego mydlańca, pełną złudzeń o własnej wielkości, dzięki wspomnieniu o poruszających się światłach.
— Ale w takim razie, czy pan, jako Lal Darfan, nie stąpa zbyt blisko krawędzi? Rozumie pan, Ustawy Hamiltona dotyczące sztucznej inteligencji…
— Psy Kryszny? Eunuchy McAuleya — rzuca jadowicie Lal Darfan.
— Chodzi mi o to, że dla pana przyznanie się, że jest pan samoświadomy — rozumny, jak pan, zdaje się, twierdzi — to podpisanie na siebie wyroku śmierci.
— Nigdy nie powiedziałem, że jestem rozumny, albo samoświadomy, cokolwiek to znaczy. Jestem aeai poziomu 2.8 i dobrze mi z tym. Twierdzę tylko, że jestem równie realny jak pani.
— Czyli nie byłby pan w stanie zdać testu Turinga?
— Nie powinienem zdawać testu Turinga. Nie chciałbym zdawać testu Turinga. Zresztą, co to za dowód, taki test? Przedstawię pani test Turinga. Klasyczna konstrukcja, dwa zamknięte pokoje i badmaś ze staroświeckim terminalem. W jednym pokoju pani, w drugim Satnam z PR-u. Podejrzewam, że to on panią oprowadzał, bo jemu zawsze przydzielają dziewczyny. Ma w sobie trochę z narcyza. Badmaś z ekranem wpisuje pytania, pani wstukuje odpowiedzi. Standardowo. Zadaniem Satnama jest przekonanie badmaśia, że jest kobietą. Wolno mu w tym celu kłamać, oszukiwać, mówić, co tylko zechce. Chyba widzi pani, że to nie sprawi mu szczególnego problemu. I co? Czy Satnam staje się wtedy kobietą? Nie wydaje mi się; Satnamowi na pewno się nie wydaje. I czym się to różni od sytuacji, kiedy komputer potrafi udawać rozum? Czy symulacja czegoś automatycznie się tym czymś staje, czy może inteligencja to coś aż tak niezwykłego, jedyna rzecz, której się nie da zasymulować? I czego w ogóle dowodzi taki test? Można z niego wnioskować o naturze samego testu Turinga oraz o niebezpieczeństwie polegania na minimalnej informacji. Każda aeai, na tyle bystra, żeby zdać test Turinga, jest na tyle bystra, żeby go oblać.
Najia Askarzadah unosi dłonie w kpiącym geście poddania się.
— Wie pani, jedno mi się w pani podoba — dodaje Lal Darfan. — Przynajmniej nie zadawała mi pani przez całą godzinę głupich pytań o Veda Prekasha, jakby to on był prawdziwą gwiazdą. O właśnie, à propos, muszę już iść na charakteryzację…
— Och, przepraszam i dziękuję — mówi Najia Askarzadah, próbując grać uprzedzająco grzeczną dziennikarkę, podczas gdy naprawdę cieszy się, że wychodzi z umysłowej przestrzeni tej pedantycznej istoty.
Planowała coś lekkiego, błahego i mydlanego, a wyszła egzystencjalna fenomenologia ze szczyptą retro postmodernizmu. Ciekawe, co powie jej redaktor, nie mówiąc już o pasażerach nocnego niewyspańca TransAm Chicago-Cincinnati, kiedy wyciągną samolotowy magazyn z kieszeni w fotelu. Lal Darfan zaś tylko rozpromienia się błogo, gdy sala audiencyjna wokół rozpływa się, aż zostaje tylko sam uśmiech, czysty Lewis Carroll, niknący na tle himalajskiego nieba, które potem zwija się Najii w tyle głowy i ląduje z powrotem na render farmie, w obrotowym i bujanym fotelu z widokiem na ciągnące się po horyzont długie szeregi ustawionych jeden na drugim walców białkowych procesorów: mózgi w słojach z powieści s.f.
— Przekonujący jest gościu, prawda? — Woda po goleniu Satnama-trochę-z-narcyza jest nieco nachalna. Najia zdejmuje lighthoek, wciąż trochę zdezorientowana całkowitym zanurzeniem podczas wywiadu.
— Myślę, że on myśli, że myśli.
— Dokładnie tak go zaprogramowaliśmy. — Satnam ma medialny styl, strój i niewysiloną pewność siebie, Najia zauważa jednak malutki trójząb Śiwy na platynowym łańcuszku wokół szyi. — Bo tak naprawdę Lal Darfan idzie tak ściśle według scenariusza, jak Ved Prekash.
— To mój punkt widzenia, pozory kontra rzeczywistość. Skoro ludzie mogą uwierzyć w wirtualnych aktorów, to co jeszcze łykną?
— Proszę nie wychlapać tego, co teraz powiem. — Satnam prowadzi ją z uśmiechem do kolejnej części studia. Kiedy się uśmiecha, jest niemal śliczny, myśli Najia. — To dział metaserialu. Stąd Lal Darfan dostaje scenariusz, o którym myśli, że go nie przestrzega. Doszło już do tego, że metaserial jest równie duży jak sam serial.
Dział to długa farma stacji roboczych. Szklane ściany są spolaryzowane na ciemno, serialiści pracują w półświetle niskich lampek i poświacie ekranów. Dłonie projektantów rysują w neuroprzestrzeni. Najia powstrzymuje wzdrygnięcie na samą myśl spędzenia lat pracy w takim miejscu, odcięta od słońca. Zabłąkane światło zwraca jej uwagę, padając na wysokie kości policzkowe, bezwłosą głowę, delikatną dłoń — teraz jej kolej przerwać Satnamowi.
— A to kto?
Satnam wyciąga szyję.
— A, to jest Tal. Nowy. On zajmuje się tłami wizualnymi.
— Chyba odpowiedni zaimek to „ono” — mówi Najia, próbując dokładniej przyjrzeć się baletowi dłoni neutka.
Nie potrafi wyjaśnić, dlaczego jest zaskoczona widokiem trzeciej płci w studiu produkcyjnym — w Szwecji neutki też skupiały się w artystycznych branżach, indyjski serial numer jeden powinien mieć podobną siłę przyciągania. Chyba zakładała — dochodzi do wniosku — że długa historia indyjskich transseksualistów i aseksualistów zawsze pozostawała w ukryciu.
— Ono czy on, wszystko jedno. Cały dzień tylko się chwali, bo zaprosili je na imprezę, gdzie będzie jakaś wielka celebrity.
— Juli. Ten ruski model. Próbowałam zdobyć zaproszenie, żeby udzielił mi wywiadu. Udzieliło.
— I w zastępstwie przyszła pani do Grubego Lala.