Выбрать главу

Tal poklepuje kierowcę.

— Do White Fortu.

— Nie jeżdżę tam o tej porze.

— Zapłacę podwójnie.

Trzeba było wziąć te pieniądze. Gotówka z torebki wycieka jak woda przez piasek. Te karty, które nie mają jeszcze przekroczonego limitu, są na krawędzi. Krora rupii nie do wyśledzenia, nie do zablokowania, mogłaby zabrać Tala wszędzie. W dowolne miejsce na Ziemi. Ale to znaczyłoby, że przyjmuje pisaną mu rolę. Gdzie jest napisane, że ma zostać ukarane? Czym zasłużyło sobie na globalną niesławę? Tal patrzy na swe niepozorne życie, analizuje okropne słabości, które zamieniły je w ślepą polityczną broń. Odmienne, obce, odizolowane, nowe. Czekali od chwili, kiedy wysiadło z śatabdi. Tranh, noc płomiennego delirium w przylotniskowym hotelu — najlepszy seks w życiu — impreza w świątyni, kremowe zaproszenie ze złotymi krawędziami, którym wymachiwało w pracy jak ikoną… Każdy kolejny chota peg wlewany w złote gardło… Zagrano na nim jak na bansuri.

Tal zaciska pięści w nagłej wściekłości. Zaskakuje je jej siła. Rozsądne, mądre neutko uciekłoby. Ono jednak chce wiedzieć. Chce raz, choć jeden raz, dobrze przyjrzeć się twarzy, która na nie to wszystko ściągnęła.

— No dobra, przyjacielu, dalej nie jadę. — Kierowca macha ręką ku radiu. — Po mieście kręcą się te świry z Shivaji. Zeszli z ronda Sarkhand.

— I zostawiasz mnie tu z nimi?! — krzyczy Tal za znikającym fatfatem. Słyszy wściekłość Hindurwa, nasilającą się i cichnącą wśród otchłannych ulic. A te budzą się, sklep za straganem za budką za dhabą. Pikap zwala na pas betonu pośrodku ulicy paczki porannych gazet. Gazeciarze spadają na nie jak czarne kanie. Tal okrywa kołnierzem swoje zdradzieckie rysy Ogolona czaszka wydaje się potwornie bezbronna, jak kruche, brązowe jajko. Dwie drogi w bezpieczne miejsce. Widzi już umocnienia White Fortu, upstrzone talerzami satelitarnymi pod zbiornikami z wodą i panelami słonecznymi. Tal prześlizguje się przez szereg pojazdów, ze spuszczoną głową, unikając kontaktu wzrokowego z podciągającymi rolety sklepikarzami, z pracownikami nocnej zmiany wracającymi z szychty na amerykańskim Czasie Pacyficznym. Wcześniej czy później ktoś zauważy, co ono za jedno. Zerka na bele gazet. Pierwsza strona, nagłówek na całą szerokość, pełnokolorowa wielka fota.

Odgłos tłuszczy przesuwa się za nim na lewo, potem na prawo, potem się przybliża. Tal puszcza się biegiem, mimo wzmagającego się upału otulając się płaszczem ciasno pod szyją. Wszyscy już patrzą. Jeszcze jedna przecznica. Jeszcze jedna przecznica. Nieartykułowane wycie przemieszcza się znów, teraz wydaje się, że jest z przodu — i robi się dużo głośniejsze i gwałtowniejsze. Tal się rozgląda. Są teraz za nim. Szpaler biegnących mężczyzn w białych koszulach wypada z bocznej ulicy na arterię. Chwila milczenia. Nawet ruch uliczny na chwilę milknie. Potem zogniskowany wrzask uderza Tala z niemal fizyczną siłą. Wydaje z siebie krótki skowyt strachu, odrzuca ten debilny, krępujący ruchy płaszcz i biegnie. Za nim gna wycie i ujadanie. Karsewakowie rzucają się w pogoń. Niedaleko. Niedaleko. Nie. Daleko. Nie. Daleko. Blisko. Blisko. Blisko. Tal wystrzela przez las filarów stanowiących kryptę pod White Fortem. Wycie odbija się echem od betonowych kolumn. Zbliżamy się. Jesteśmy szybcy. Szybsi od ciebie, ty nienaturalne, zboczone stworzenie. Aż puchniesz od nienaturalności i grzechu. Zdepczemy cię, ślimaku. Usłyszymy, jak pękasz pod naszymi butami. Wokół niego z brzękiem rykoszetują puszki, butelki, kawałki połamanych układów elektronicznych. A Tal słabnie i słabnie. Niknie. Nic już w nim nie zostało. Skończyły się baterie, zero napięcia. Wystukuje polecenia podskórnymi przyciskami. Parę sekund później uderza adrenalina. Później drogo za to zapłaci. Ale teraz łyknie każdą cenę. Oddala się od pościgu. Widzi już windy. Niechże jedna tu będzie. Ardhanarisvaro, panie rzeczy podzielonych, spraw, żeby jedna tu stała i żeby działała. Ścigający klaskają dłońmi o kolumny z oleistego betonu. Nad. Cho. Dzi. My. Cię. Za. Bić. Nad. Cho. Dzi. My. Cię. Za. Bić.

Zielone światełko. Zielone światełko to zbawienie, zielone światełko to życie. Tal nurkuje ku zielonemu światełku windy, gdy tylko rozsuwają się drzwi. Przeciska się przez ciemną szczelinę, wali dłonią w guzik. Drzwi się zasuwają. Palce przeciskają się do środka, wymacują czujniki, wyłączniki, pasażera, cokolwiek. Centymetr po centymetrze rozpychają drzwi.

— Tam jest, ćutja!

— Ono! Ono! — krzyczy cicho Tal, waląc w palce pięściami, ostrymi obcasami butów.

Cofają się, drzwi mogą się zamknąć. Winda rusza do góry. Tal wjeżdża o dwa piętra poniżej swojego mieszkania, by zwabić ich na górę, czeka, aż drzwi otworzą się i zamkną, po czym wjeżdża jeszcze jedno. Skradając się po klatce schodowej, błyszczącej od zadeptania bosymi stopami i nawet w suszę cuchnącej wilgotnym amoniakiem, słyszy narastający jazgot głosów. Wysuwa się zza zakrętu. Sąsiedzi tłoczą się pod otwartymi drzwiami Mamy Bharat. Tal cofa się o stopień. Wszyscy gadają, gestykulują, niektóre kobiety przyciskają w szoku dupatty do twarzy. Przez zgiełk i lamenty przebijają się męskie głosy, tu słowo, tam fragment zdania. „Tak, rodzina już jedzie, zaraz będzie, jak tak można, zostawiać staruszkę samą sobie, wstyd wstyd, już policja ich znajdzie”.

Jeden stopień naprzód.

Wyważone drzwi do mieszkania Mamy Bharat leżą na podłodze. Ponad głowami gniewnych mężczyzn Tal widzi zbezczeszczony pokój. Ściany, okna, obrazy bogów i awatarów, wszystko usiane dziurami. Tal gapi się na nie, nie chcąc zrozumieć. Dziury po kulach. Gapi się odrobinę za długo. Krzyk.

— Tam jest!

Zrzędliwy głos sąsiada, Paswana. Tłum rozstępuje się, robiąc miejsce linii łączącej Tala, oskarżycielski paluch sąsiada i ślady stóp na podłodze. Obraca się każda głowa. Stoją stopami w kałuży krwi. Kałuży zdumiewającej, świeżej, czerwonej krwi, pełnej życia i tlenu, już zwabiającej muchy. Muchy są w pokoju. Muchy są w jego głowie.

„Jesteś teraz zbędne” — powiedziało Tranh.

Stopy w świeżej, tłustej krwi. Oni są nadal w budynku. Tal odwraca się, znów zaczyna biec.

— Tam on jest, ten potwór! — ryczy Paswan.

Sąsiedzi Tala podejmują krzyk. Betonowy szyb klatki schodowej dudni od głosów. Tal łapie potężnymi zamachami stalową poręcz, podciąga się w górę schodów. Wszystko je boli. Wszystko skarży się i pojękuje i mówi mu, że to koniec, że dalej nie da rady. Ale Mama Bharat nie żyje. Zastrzelili Mamę Bharat, a w ten sierpniowy ranek z pierwszymi promieniami słońca schodzącymi w dół betonowego szybu z brudnej kopuły na dachu, nienawiść, złość, strach i gniew Bharatu skupiają się na pełznącym w górę schodów jednym neutku. Jego sąsiedzi, ludzie, wśród których spokojnie mieszkało przez tyle miesięcy, chcą je rozedrzeć na strzępy.

Na podeście siódmego piętra przepycha się między dwoma mężczyznami. Coś migoce w pamięci: Tal się ogląda. Są młodzi i ubrani w workowate spodnie i białe koszule, uliczny uniform młodego bharackiego mężczyzny, ale coś mu w nich nie pasuje. Nie pasuje do White Fortu. Ich oczy się spotykają, Tal przypomina sobie, gdzie ich już widziało. Wtedy mieli na sobie garnitury, eleganckie, ciemne garnitury. Minęli je na półpiętrze, kiedy Mama Bharat wynosiła śmieci, a ono przetańczyło obok, posyłając jej całusa, całe podekscytowane i rozemocjonowane wyjściem na miasto, podczas którego nastąpił koniec. Obejrzeli się, tak jak ono teraz. Dobry scenograf nigdy nie zapomina takich szczegółów.