Выбрать главу

„Jesteś teraz zbędne”.

W sekundę, którą zajmuje im uświadomienie sobie własnego błędu, Tal zyskuje półtora piętra, oni są jednak młodzi, płci męskiej, sprawni, nie noszą modnych kozaków i nie biegli całą noc — bo tak się Tal czuje.

— Z drogi! — wrzeszczy, przepychając się przez codzienną procesję po wodę: dziewczyny z górnych pięter schodzące po niekończących się schodach, z plastikowymi butlami na głowach. Musi się wydostać na dwór. White Fort to pułapka, potężna, betonowa, śmiercionośna maszyna. Musi się stąd wydostać. Znaleźć się w tłumie, między ludźmi. Osłonią je swoimi ciałami. Tal skręca na kolejnym półpiętrze, szarpie się z drzwiami i wypada na zewnętrzną galeryjkę.

Urbaniści Diljita Rany, wszyscy gorliwi neo-Le Corbusierowcy, pomyśleli White Fort jako podniebną wioskę i zaprojektowali tu szerokie, słoneczne tarasy do wielkomiejskich upraw. Podczas długiej suszy większość nawadnianych kropelkowo zagonków zmieniła się w proch, pył i kryzys wodociągowy, chyba że porastają je genetycznie zmodyfikowane konopie, hodowane z pieczołowitą miłością i podlewane butelkowaną wodą mineralną. Na kupach śmieci i wyschniętych warzywnikach pasą się zdziczałe kozy, pięć pokoleń od swoich pierwszych miejskich przodków. Skaczą po betonowych wybiegach i balustradach White Fortu równie pewnie, jak po rodzimych urwiskach. Roboty remontowe zajadle polują na nie paralizatorami z wysokim napięciem. Bo kozy z upodobaniem zżerają izolację z kabli.

Tal biegnie. Kozy unoszą głowy, przeżuwając. Matki zabierają dzieci ze ścieżki szalonej, rozpędzonej, zboczonej istoty. Starsi mężczyźni, palący bidi i rozwiązujący krzyżówki w porannym słońcu, wodzą za nim wzrokiem, uradowani, że coś, cokolwiek, się dzieje. Młodzi, znudzeni mężczyźni krzyczą i buczą.

Przypływ chemii kończy się, słabnie. Tal nie jest stworzone do biegania. Ogląda się przez ramię. Pistolety w dłoniach mężczyzn latają w górę i w dół. Czarne, brutalne pistolety. To wszystko zmienia na rolniczych piętrach White Fortu. Kobiety unoszą dzieci do środka. Staruszkowie się chowają. Młodzi cofają odrobinę.

— Pomóżcie! — krzyczy Tal.

Łapie pojemniki, kupy papieru, koszyki, cokolwiek, co może ich kosztować choćby sekundę, zwala to w dół za sobą. Nad szerokimi podniebnymi alejami wisi na obwisłych sznurkach codzienne pranie — sari, dhoti, lungi. Przemyka pod ociekającym dhobi, wyciąga ręce, wywracając drążek za drążkiem. Słyszy wilgotne przekleństwa, odwraca się i widzi, jak pogoń wyplątuje się z mokrego, zielonego sari. W zasięgu wzroku ma azyl, windę towarową na końcu uliczki, wypełniającą się uczniami po lekcjach. Tal rzuca się w zasuwające się drzwi, przemyka mimo spłoszonej opiekunki. Winda szarpie i zaczyna zjeżdżać. Tal słyszy głosy. Zerka w górę, widzi wychylonych za poręcz dwóch dakoitów z wyciągniętą bronią. Tal, wciśnięte między czarnookie uczennice podstawówki w eleganckich mundurkach, macha im dłonią.

Słońce rzuca parzące promienie w kaniony ulic Varanasi, a Tal nurkuje w godzinę tłoku. Prześlizguje się między uczniami, urzędnikami w białych koszulach na rowerach, ulicznymi i sklepowymi sprzedawcami, wyłażącymi z bram bezdomnymi, studentami w markowych ciuchach i japońskich butach, dwukółkami załadowanymi wysoko kartonami z bielizną Lux Macroman i eleganckimi damami pod baldachimami rowerowych riksz. W każdej chwili ktoś z tego tłumu może skojarzyć je z pierwszą stroną niesionej pod pachą gazety, śniadaniowym biuletynem informacyjnym na palmerze, z reklamującym gazety stojakiem albo informacją przewijającą się po ekranie reklamowym, jakich pełno na każdym skrzyżowaniu i placyku. Jeden krzyk; jeden łapiący za rękaw ruch ręki; jedno „Ej, ty, stój!” i cały ten chaotyczny ruch indywidualności skrystalizuje się w tłum, jedną wolę, jeden cel.

Tal zeskakuje po zaśmieconych schodach do miejskiej kolejki. Nawet jeśli zabójcom udało się wyśledzić je w ulicznym zamęcie, nie mogą liczyć, że wytropią je w labiryncie varanaskiego metra. Tal omija kolejkę do czytnika tęczówek, wślizguje się w ogonek dla pań, które nie pozwalają Varanaskiej Szybkiej Kolei Miejskiej na taką poufałość wobec własnych oczu. Wrzuca pięć rupii do kołowrotka i przeciska się przez niego, zanim kobiety Nowego Varanasi zdążą zaprotestować.

Przeciska się po peronie do części dla kobiet. Wypatruje w tłumie kilwateru za przepychającymi się zabójcami. Tak łatwo tu zginąć. Jedno szturchnięcie, gdy z tunelu wypada pociąg. I nadchodzi fala depresyjna, popioły po sztucznej adrenalinie wypłukują się z krwiobiegu. Tal wzdryga się, małe, samotne i bardzo, bardzo paranoiczne. Napływa mdląco gorące, elektryczne powietrze; na stację wpada metro. Tal przejeżdża dwie stacje w wagonie tylko dla kobiet i wysiada. Odlicza jeden pociąg, dwa, potem znów wsiada do części zastrzeżonej dla kobiet. Nie ma pojęcia, czy dobrze robi — nie wie, jak się dobrze robi. Czy są jakieś poradniki, jak zgubić morderców w metrze?

Automatyczny pociąg pędzi przez bebechy Varanasi, podskakując na złączach i zwrotnicach. Pośród kobiet Tal czuje się nagie. Słyszy ich myśli: „To nie miejsce dla ciebie, nie wiemy, kim byłoś, ale jedną z nas już nie jesteś, hidżro”. Wtem serce mu zamiera. Biurowa dziewczyna wciśnięta między słupek a gaśnicę, znalazła miejsce, by rozłożyć „Bharat Timesa”. Skupia się na ostatniej stronie, wynikach krykieta. Jedynka — krzyczy osiemdziesięciopunktowym tytułem i zdjęciem na pół strony. Patrzy na siebie, twarz blada w świetle lampy błyskowej, oczy wielkie jak księżyce.

Pociąg podskakuje na złączach. Pasażerowie chwieją się jak zboże na wietrze. Tal puszcza wiszący uchwyt i zatacza się przez wagon. Zbiera się dokładnie na wprost rozkrzyczanego nagłówka. Dziewczyna zgina poranną lekturę, by na nie spojrzeć, i z powrotem pogrąża się w plotkach o bohaterze meczu testowego V.J. Mazumdarze i jego zbliżającym się gwiazdorskim weselu. Mniejszy tytuł na dole strony głosi: OFIARY PODPALENIA W KLUBIE DLA ZBOCZEŃCÓW.

Varanasi City, ogłasza aeai ponad jazgotem odbiorników radiowych i rozmów. Tal wypada na peron, wyprzedzając powoli rozlewającą się plamę dojeżdżających do pracy. Czas, aby pomedytować i zastanowić się nad tym tytułem przyjdzie później, kiedy śatabdi nabierze prędkości, a Varanasi zostanie sto kilometrów z tyłu.

Ruchome schody wynoszą Tala do głównego hallu. Już sprawdziło na palmerze, co stąd najszybciej odjeżdża. Kolkata Hi-Speed. Prostą stalową linią do Państw Bengalu. Patna i Nanak mogą zaczekać. Inne państwo przyda mu się bardziej niż nowa twarz. Banglowie są cywilizowani, kulturalni, tolerancyjni. Kolkata stanie się jego nowym domem. Ale rezerwacja przez sieć jest wolna wolna wolna, a kłąb ciał wokół kas śmiertelnie groźny. Niechciane gazety walają się między porzuconymi miseczkami z liści mango po zupie dal i alu. Zbieracze szmat dźgają to wszystko kijami i przesiewają. Każdy z nich podkablowałby Tala za garstkę rupii.

Trzydzieści minut do odjazdu.

Rezerwacja online znów się zawiesza. A automaty do biletów mają szczeliny na karty zalepione kartkami z wypisanym mazakiem napisem „AWARIA”.

Pieprzony Bharat.

— Halo halo, przyjacielu, chcesz kupić bilet od ręki? — Konik ma pierwociny wąsika i sportowy ubiór, podchodzi bardzo blisko, sugerując dyskretną transakcję. Rozkłada wachlarz biletów. — Bezpieczne, solidne. Rezerwacja gwarantowana. Na bilecie twoje nazwisko, nikt o nic nie pyta. Mamy wejścia do systemu Bharat Rail. — Machnięcie rzęchowatym palmerem.