Выбрать главу

No, zaraz, zaraz. Nie uda mu się. Na pewno się nie uda.

— Ile?

Chłopaczek w dresie rzuca cenę, na którą w każdych innych okolicznościach, w każdym innym czasie, Tal wybuchłoby śmiechem.

— Proszę, proszę. — Wciska konikowi zwitek rupii.

— Ej, zaraz, po kolei po kolei — mówi chłopaczek, prowadząc Tala ku peronom. — Jaki pociąg jaki pociąg?

Tal mówi mu.

— Chodź ze mną.

Prowadzi go przez tłum na tyły straganu z herbatą, gdzie poranni pasażerowie siorbią z maleńkich, plastikowych kubeczków słodką herbatę z mlekiem. Wsuwa blankiet biletowy w szczelinę palmera, wstukuje jego dane, wciska parę ikonek.

— Proszę. Bon voyage. — Z uśmiechem wręcza bilet Talowi.

Uśmiech zamiera. Rozdziawiają się usta. Na kołnierzyku jego koszulki z napisem „Adidas” wykwita maleńka, czerwona kokardka. Rozszerza się w strużkę. Wyraz twarzy przechodzi z zadowolonego z siebie w zaskoczony, a potem martwy. Chłopak zwala się na Tala, krzyczy kobieta w fioletowym sari, krzyk podejmuje cały tłum, gdy Tal widzi nad ramieniem zastrzelonego konika faceta w eleganckim garniturze w stylu Nehru, z czarnym pistoletem z tłumikiem, rozdartego między pragnieniem ewakuacji po spieprzonej robocie a dokończeniem jej tu i teraz, na oczach wszystkich.

Nagle spomiędzy ludzi wypada skuterek, skręca zygzakiem, trąbiąc: skuter, prowadzony przez dziewczynę celuje prosto w zabójcę, który słyszy, widzi i reaguje o jedną milisekundę za późno. Zderza się z nim w chwili, gdy ten zaczyna odwracać broń. Wrzaski. Pistolet wiruje mu w dłoni. Facet w czerni zatacza się po peronie, pada na burtę wagonu, zsuwa się pod koła, na tory, pod pociąg firmy Kolkata Unlimited.

Gdy tłum pędzi ku wagonom, żeby zobaczyć, co się stało z zabójcą, dziewczyna zawraca skuter ku Talowi.

— Wsiadaj! — krzyczy po angielsku. Spod wagonu wyłania się ręka. Inne ręce sięgają w dół, pomagają mu się wygramolić. — Jak chcesz żyć, to wsiadaj!

Każda inna opcja to jeszcze większe szaleństwo. Dziewczyna wciąga neutko. Tal siada blisko i przywiera do niej. Dodaje gazu, pędzi, roztrącając tłok na peronie, wściekle trąbiąc. Zjeżdża z końca peronu, przejeżdża podskakującym skuterkiem przez tory i podkłady, tuż przed powoli jadącym pociągiem podmiejskim, przyspiesza na zaśmieconym poboczu wzdłuż torów, rozganiając klaksonem pieszych, którzy skracają sobie tędy drogę.

— Powinnam się przedstawić — rzuca przez ramię. — Ty mnie nie znasz, ale w pewnym sensie jestem ci to winna.

— Co?! — krzyczy Tal z policzkiem przyciśniętym do jej pleców.

— Jestem Najia Askarzadah. To ja cię w to wszystko wplątałam.

ROZDZIAŁ 29

BANANA CLUB

Do jedenastej regularne ataki policyjnych pałek oczyszczają ulice. Policjanci uganiają się po gali za pojedynczymi karsewakami, ale to po prostu miejskie łobuzy, chuligani, co to nie przepuszczą żadnej zadymy na swoim terenie. Zaułki są zbyt wąskie dla wozów strażackich, więc straż ciągnie nimi węże, łącząc je w dłuższe odcinki. Woda tryska ze złącz. Mieszkańcy Kashi zerkają zazdrośnie z werand i sprzed sklepów. Już za późno. To już koniec. Stare, drewniane haweli zawaliło się, pozostała kupa żarzących się, trzaskających węgli. Strażakom pozostało dogasić pogorzelisko i nie pozwolić, aby ogień rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. Ślizgają się i wywracają na skórkach od bananów.

Atak był staranny i skuteczny. Zdumiewające, że ogień poszedł tak szybko. Wszystko wyschnięte na wiór. Ta susza, ta długa susza. Noszowi wynoszą trupy. Varanasi, miasto płonących stosów. Ci, którzy uciekli frontowymi drzwiami, ściągnęli na siebie gniew Shivaji. Ciała zaściełają zaułek. Jedno ma na szyi spaloną do gołych drutów samochodową oponę. Korpus jest nietknięty, głowa to zwęglona czaszka. Inne przebito trójzębem Śiwy. Jeszcze inne wypatroszono i wepchnięto do środka płonące plastikowe śmieci. Policjanci zadeptują płomienie i odciągają tę istotę, starając się jak najmniej jej dotykać. Boją się nieczystego dotyku hidżry, bezpłciowca.

Latające kamery i palmery polują na zbliżenia, montażyści i wydawcy wiadomości w studiach analizują materiały i zastanawiają się, jaką linię obrać: liberalne oburzenie czy populistyczny gniew wobec zakłamania rządu Ranów. O jedenastej trzydzieści N.K. Jivanjee wyda oświadczenie. Wydawcy uwielbiają historie, które same się nakręcają. Krykiet skończył się przed kulminacją, wojna nie przyniosła nic poza transporterami opancerzonymi godzinami jeżdżącymi tam i z powrotem po długim meandrze zapory Kunda Khadar; natomiast spirala tego seksualnego skandalu wymyka się spod kontroli, przynosząc zwęglone trupy i uliczne zamieszki. Jedno zdjęcie szczególnie często przewija się w porannych informacjach: biedna, ślepa staruszka, której wściekły tłum roztrzaskał kijem bok głowy. Wszyscy zachodzą w głowę, czemu trzyma w dłoni banana.

ROZDZIAŁ 30

LISA

Świat widziany spod ociekającego wodą brzegu kokosowej strzechy wygląda, jakby się topił. Palmy, kościół, stragany przy drodze, sama droga i jadące nią w obie strony auta, wszystko ma odcień szarości, wypłukany, płynny, przenikający się nawzajem jak na japońskim rysunku tuszem. Światła ciężarówek są blade i wodniste. Ziemia, rzeka i niebo płynnie przechodzą jedno w drugie.

Lisa Durnau, ubrana w bezkształtną plastikową pelerynę, nie widzi nawet końca trapu. W sąsiedniej kabinie dr Ghotse kuca nad palnikiem gazowym, obiecującym herbatę i pociechę. Lisa Durnau herbatę mogłaby sobie darować. Próbowała ich przekonywać, żeby dodawali tylko wodę i darowali sobie cukier. I tak zawsze przynosili jej słodką, z mlekiem. Mrożona — to byłaby ekstaza. Pod krępującą ruchy przeciwdeszczówką lepi się od potu. Z okapów kaskadami spływa deszcz.

Kiedy wylądowała w Thiruvananthapuram, już padało. Chłopak z parasolem odprowadził ją po spływającej wodą płycie lotniska do hali przylotów. Zachodniacy z klasy turystycznej biegali i klęli, osłaniając głowy kurtkami i gazetami. Hindusi po prostu radośnie mokli. Lisa Durnau widziała wiele rodzajów deszczu: stalowoszary wiosenny na północnym wschodzie Stanów; przenikliwa zacinająca w nieskończoność mżawka na północnym zachodzie; przerażające oberwania chmur na Wielkich Równinach, jakby w niebie powstawał wodospad, źródło nagłych powodzi i ablacji deszczowej. Ale radosny deszcz to nowość. Taksówka do hotelu jechała po osie w wodzie zalanymi ulicami pełnymi pływających śmieci. Krowy stały po kostki w błocie. Rowerowe riksze pruły przez roztańczoną brązową ciecz, zostawiając za sobą piwne kilwatery. Patrzyła, jak kurs taksówki przecina płynący szczur, odważna główka wysoko nad wodą. Dziś, lawirując między kałużami w drodze do trapu, widziała dziewczynkę pływającą po starorzeczu wątłą tratewką z paru bambusowych kijów na krzyż. Na nich balansował poobijany metalowy garnek. Włosy miała przylepione do czaszki jak jakiś opływowy wodny ssak. Za to twarzyczka promieniała.

CIA zapomniało powiedzieć jej na odprawie, że w Kerali będzie monsun.

Nie podoba się jej, że jest rządowym tajniakiem. Lekcje zaczęły się od razu, gdy lekki statek wylądował na słupie plazmy. Pierwszą odprawę odbyła, jadąc autobusem do centrum medycznego, nadal słaba i obolała od ponownego spotkania z grawitacją. Nie zdążyła się nawet przebrać, gdy uwieźli ją i wsadzili do samolotu do Nowego Jorku. Na lotnisku Kennedy'ego pouczono ją o oficerach łącznikowych w ambasadach oraz hasłach bezpieczeństwa. Jednocześnie wieźli ją limuzyną do poczekalni dla VIP-ów. Tam facet i kobieta w garniturach zrobili jej w jednym z pól wyciszających centrum biznesowego wykład z prawidłowego użytkowania urządzenia lokalizującego. Przy bramce wręczyli jej małą walizkę pełną odpowiednich ubrań w jej rozmiarze. Potem ponuro uścisnęli dłoń, życząc przyjemnej podróży i udanej misji. Lisa otworzyła bagaż, gdy taksówka podjechała do hotelu. Tak jak się obawiała: wszystkie koszulki miały nie takie rękawy, a bielizna po prostu nie nadawała się do niczego. Na samym dnie, złożone, spoczywały dwa eleganckie czarne kostiumy. Prawie spodziewała się, że zaraz z barku wylezie Daley Suarez-Martin. Następnego dnia wzięła czarną kartę bez dna na bazar i napełniła całą walizkę za połowę ceny pary majtek z Abercrombiego i Fitcha. Wliczając także stroje przeciwdeszczowe.