Выбрать главу

Nagpal marszczy czoło, ściąga usta w małe „o?”. Aj przesuwa swojego palmera po stole. Thomas Lull ocenia temperaturę na czterdzieści parę stopni, ona jednak jest chłodna i opanowana. W cienistym biurze jej tilaka niemal lśni.

— Wysłano mi to w dniu osiemnastych urodzin — podpowiada.

— A, tak, już kojarzę! — Nagpal otwiera swojego palmera w ręcznie robionym skórzanym etui; postukując, szuka pism.

Thomas Lull odczytuje grę jego palców, ruchy oczu, rozszerzenie nozdrzy. Czego pan się tak boi, panie mecenasie ze ścianą obwieszoną tytułami, dyplomami i świadectwami?

— Mam, Ajmer Rao. Przyjechała pani tutaj aż z Bangalore; niesamowite, zwłaszcza w tych niebezpiecznych czasach. Na zdjęciu są, jak sądzę, pani prawdziwi rodzice.

— Gówno prawda — mówi Thomas Lull.

— Sir, fotografia przedstawia…

— Jeana-Yvesa i Anjali Trudeau. To znani naukowcy od sztucznego życia. Współpracowałem z nimi przez wiele lat. I kiedy ona teoretycznie powinna nosić Aj, widywałem się z nimi codziennie, w Strasburgu. Gdyby była w ciąży, na pewno bym wiedział.

— Z całym szacunkiem, panie Lull, są różne nowoczesne techniki, matki zastępcze…

— Panie Nagpal, Anjali Trudeau w życiu nie wytworzyła ani jednego jajeczka.

Mecenas z niesmakiem zagryza dolną wargę.

— Nasze pytanie brzmi zatem: kim są prawdziwi rodzice Aj i kto polecił panu wysłać to zdjęcie? Ktoś bawi się, mącąc jej w głowie.

— Niezmiernie mi przykro z powodu dezorientacji panny Rao, ale nie wolno mi tego ujawniać, panie Lull. To tajemnica zawodowa.

— Zawsze mogę porozmawiać z nimi bezpośrednio. Wizyta u pana to tylko formalność.

— Niestety, sir, nie wydaje mi się. Proszę wybaczyć, ale powiem prosto z mostu: pan i pani Trudeau nie żyją.

Thomas Lull czuje, że ciemny, zagracony i zapocony pokój wywraca się na lewą stronę.

— Co?

— Sir, przykro mi to mówić, ale wczoraj rano państwo Trudeau zginęli w pożarze mieszkania. Okoliczności są podejrzane, policja prowadzi śledztwo.

— Mówi pan, że zostali zamordowani?

— Sugeruję, sir, że wypadek zwrócił uwagę rządowego departamentu zwanego nieoficjalnie Ministerstwem.

— Psów Kryszny?

— Dokładnie. Podejrzewa się, że w tym mieszkaniu mieścił się sundarban Badrinath.

— Współpracowali z dataradźami?

Mecenas Nagpal rozkłada ręce.

— Nie będę spekulował.

Thomas Lull mówi teraz wolno i wyraźnie, żeby prawnik nie miał wątpliwości, co ma na myśli.

— Czy to sundarban Badrinath polecił panu wysłać to zdjęcie do Aj?

— Panie Lull. Mam matkę, brata, siostrę z mężem i trojgiem dzieci, niech jej bogowie sprzyjają. Świadczę usługi notarialne i odbieram przysięgi w niezupełnie porządnej dzielnicy. Działają tutaj siły, których nie muszę rozumieć, by wiedzieć, że są potężne. Ja tylko wypełniam polecenia i kasuję honorarium. Nie mogę panu pomóc, proszę mnie zrozumieć. Mogę natomiast wypełnić ostatnią instrukcję moich klientów.

Mecenas dzwoni dzwonkiem, wyćwierkuje rozkaz w hindi swojemu babu, który wraca z opakowanym w varanaski jedwab pudełkiem wielkości książki. Pan Nagpal rozwija kwadrat ręcznie tkanego materiału. W środku są dwa przedmioty, zdjęcie i rzeźbiona szkatułka na biżuterię. Podaje fotografię Aj. Typowe rodzinne zdjęcie: matka, ojciec i córka, uśmiechnięci, nad wodą, w tle wieże słonecznego miasta. Lecz mężczyzna i kobieta już nie żyją, a dziewczynka, mrużąca oczy w porannym blasku, ma ogoloną czaszkę z widocznymi bliznami po niedawnej operacji.

Aj przesuwa dłonią po włosach.

— Przepraszam za kłopoty — mówi mecenas Nagpal. — To jest druga rzecz, którą chcieli pani przekazać. — Wręcza jej szkatułkę i czeka aż ją otworzy. Gdy Aj odpina mosiężny zatrzask, Thomas Lull czuje zapach drzewa sandałowego.

— Mój konik!

Między kciukiem a palcem wskazującym ma czakramowe koło płomieni. Pośrodku niego tańczy stojący dęba biały koń.

* * *

Ponad walącymi się wieżowcami i farmami zbiornikowymi Wschodniego Brzegu, niebo przybiera barwę obsydianu — wysoki na dziesięć kilometrów mur obronny twierdzy. Thomas Lull czuje w skroniach jego ciśnienie, nawet tu gdzie siedzi, na najwyższych tarasach ghatu Dasashvamedha. Zamglone żółte słońce panuje nad miastem i rzeką. Szerokie łachy piasku na wschodnim brzegu, gdzie nagowie ćwiczą się w swym ascetyzmie, wydają się białe na tle czarnego nieba. Powiew wiatru goni po ghacie płatki aksamitek, kołysze łodziami na wodzie. Nawet w Kerali nigdy nie doświadczył aż takiej wilgotności powietrza. Wyobraża sobie, jak ten upał, wilgoć, chemiczne substancje wiją się i tężeją w jego drogach oddechowych.

Nos do oddychania, usta do gadania.

Nastroje w mieście są napięte, powęźlone. Skwar i wojna. Gniew wykipiał z ronda Sarkhand na ulice. Pożary. Ofiary. Najpierw neutki, potem muzułmanie, jak zawsze. A teraz pikapy marki Mahindra taranują na Nowym Mieście amerykańskie sieciowe fast foody, a karsewakowie polewają alkopaliwem świętokradcze wołowe burgery. Thomas Lull po raz pierwszy czuje, że wszyscy zwracają uwagę na jego akcent i kolor skóry.

Oficer zabrał jego paszport i zostawił go samego w pokoiku bez okien, w małym, wiejskim ośrodku zdrowia, gdzie Bharackie Siły Zbrojne obsługiwały ocalonych z ataku na pociąg. Siedział na metalowym krzesełku pod jedną gołą żarówką, nagle czując strach, czując się nagi, podczas gdy w sąsiednim pomieszczeniu mężczyźni głośno terkotali przez telefon w hindi, w sprawie jego paszportu. Nigdy świadomie nie wierzył w jakieś amerykańskie uprzywilejowanie, w to, że ta mała książeczka czyni go globalnym arystokratą, spowija go w nieśmiertelność, ale i tak trzymał ją w górze jak krucyfiks, znalazłszy się pomiędzy dwiema niezrozumiałymi walczącymi siłami. Nie przyszło mu do głowy, że ten dokument z niego także czyni gracza, w najlepszym razie psa łańcuchowego wrogów tego państwa, w najgorszym szpiega. Siedział w tym pokoju przez trzy godziny, w grzechocie klawiatur wojskowych babu zapisujących zeznania lawiny głosów, słysząc dobiegające z ulicy lamenty kobiet. Potem pulchny młodszy oficer, z wyraźną niebieską tilaką na języku od ślinienia czubka długopisu, wyrwał parę kwitów, ostemplował parę kartek i wręczył Lullowi plik papierów, różowo-niebieskich i żółtych oraz paszport, cały czarny.

— Proszę, to wiza podróżna, to pana tymczasowy dokument, to bilet. — Wskazał po kolei długopisem. — Autobusy odjeżdżają spod świątyni Durgi. Pana autobus ma numer dziewiętnaście. Chciałbym też przekazać panu wyrazy ubolewania od władz Bharatu i życzyć bezpiecznej dalszej podróży.

— A moja towarzyszka podróży, młoda kobieta z tilaką Wisznu?

— Wszystkie autobusy i wszyscy ludzie są przed świątynią. Szczęśliwej podróży, sir!

Młodszy oficer odprawił Thomasa Lulla machnięciem końca długopisu. Wiejską drogę oświetlały światła samochodów. Thomas Lull przeszedł między rzędami trupów, ułożonych blisko siebie jak zakochani. W połowie drogi do stada białych autobusów wojsku skończyły się worki, dalsze zwłoki leżały niczym nieprzykryte. Starał się nie wdychać odoru zwęglonych ciał. Wojskowi medycy już pracowali nad nimi, ekstrahując rogówki.

— Aj! — zawołał. Błyskały lampy błyskowe, podskakiwały reflektory kamer, ekipy telewizyjne wypatrywały ciekawych ujęć. Za lasem tyczek z mikrofonami, na satelitarnych wozach transmisyjnych rozkwitały talerze anten, jak maki. — Aj!

— Lull! Lull! — Blada dłoń zamachała z okna autobusu. Tilaka błysnęła w świetle.