Aj przekrzywia głowę.
— Profesor Naresh Chandra jest dziś w pracy, ale będziesz musiał się pospieszyć. I wybacz mi, Lull, ale nie pójdę z tobą.
— A dokąd pójdziesz? — zapytał jak zazdrosny chłopak.
— Do Bharackiego Archiwum Państwowego, na Raja Bazaar Road. Czynne do piątej. Inne metody zawiodły, więc przeczuwam, że profil DNA mitochondrialnego powie mi, kim są moi prawdziwi rodzice.
Narastający wiatr rozwiewa jej krótkie włosy, łopocze nogawkami spodni Lulla jak flagami. Na dole, łodzie na nagle wzburzonej wodzie panicznie uciekają ku brzegowi.
— Jesteś pewna?
Aj obraca w palcach konia z kości słoniowej.
— Tak. Przemyślałam to wszystko i muszę wiedzieć.
— No to powodzenia. — Lull przytula ją: wbrew sobie, machinalnie. Jest drobna, koścista i tak lekka, że obawia się, że trzaśnie mu w rękach, jak szklany pręt.
Thomas Lull szczyci się posiadaniem tej męskiej umiejętności, pozwalającej raz odwiedzić dane miejsce i już zawsze umieć niezawodnie do niego trafić. I dlatego właśnie gubi się w dwie minuty od wyjścia z fatfata na gęsty zielony trawnik University of Bharat w Varanasi. Kiedy wygłaszał swój wykład na powstającym tu wydziale informatyki, to miejsce było w osiemdziesięciu procentach placem budowy.
— Przepraszam? — pyta ogrodnika, z niewiadomych powodów noszącego gumowce podczas największej suszy w krótkiej historii Bharatu.
Chmury piętrzą się ciemną, wysoką ścianą za lekkimi, powietrznymi budynkami uczelni, migocąc ostrzami błyskawic. Gorący wiatr robi się coraz silniejszy. Elektryczny wiatr. Mógłby unieść w chmury ten filigranowy uniwersytecik. „Niech już lunie, niech lunie, niech lunie”, modli się Thomas Lull, pędząc schodami obok ćowkidara i wpadając przez podwójne drzwi do dziekanatu, gdzie ośmiu młodych mężczyzn i jedna kobieta w średnim wieku wachlują się telenowelowymi magazynami. Bierze na cel kobietę.
— Chciałbym się widzieć z profesorem Chandrą.
— Profesor Chandra jest w tej chwili niedostępny.
— A ja wiem z bardzo dobrego źródła, że siedzi w swoim gabinecie.
— To wbrew regulaminowi — mówi sekretarka. — Spotkania ustala się z wyprzedzeniem, przez moje biuro. Muszą być wpisane do kalendarza spotkań przed dziesiątą rano w poniedziałek.
Thomas Lull parkuje swój tyłek na biurku. Czuje wzbierającą w nim chmurę burzową, ale wie, że indyjską biurokrację można pokonać tylko cierpliwością, przekupstwem, albo wyższą rangą. Nachyla się i naciska dłonią wszystkie przyciski interkomu naraz.
— A może byłaby pani tak uprzejma i przekazała profesorowi Chandrze, że chce z nim porozmawiać profesor Thomas Lull?
Gdzieś w korytarzu otwierają się drzwi.
ROZDZIAŁ 32
PARVATI
Zaczęło się na dworcu. Bagażowi okazali się złodziejami i gundami, kontrola bezpieczeństwa była zniewagą dla szanowanej wdowy z lojalnej wsi w spokojnym rejonie, taksówkarz poobijał jej walizkę, ciskając ją do bagażnika, a potem jechał dookoła, pędził jak wariat i specjalnie wyskakiwał zza autobusów, żeby nastraszyć starszą kobietę ze wsi, a potem, kiedy już prawie wystraszył ją na śmierć, zażądał jeszcze dziesięciu rupii za wniesienie torby po schodach i musiała mu je dać, bo sama nigdy by nie dała rady, nie po tym jak wykaszlała sobie płuca od okropnych spalin w tym mieście. A teraz kucharka przyniosła jej ćaj, który ma kwaśny posmak; w tym mieście nigdy nie ma porządnej, czystej wody.
Parvati Nandha odgania naburmuszoną kucharkę, wita matkę z należytym, godnym córki entuzjazmem i każe sprzątaczce zanieść bagaże do pokoju gościnnego i wszystko tam przygotować.
— Zaraz ci zrobię porządny ćaj i pójdziemy sobie na dach.
Pani Sadurbhai mięknie, jak rzeźba z ghi na meli.
Sprzątaczka obwieszcza, że pokój jest gotowy. Gdy matka idzie go skontrolować i rozpakować się, Parvati zajmuje się czajnikiem, wyciera, sprząta i czyści wszelkie pozostałości po swoim upokorzeniu na meczu krykieta.
— Nie podoba mi się, że musisz to robić — mówi pani Sadurbhai, przepychając się obok niej do czajnika. — Od kucharki wymaga się, żeby przynajmniej umiała zrobić filiżankę ćaju. A ta sprzątaczka cię oszukuje. Okropnie leniwa dziewczyna. Pod łóżkiem znalazłam taaakie koty z kurzu. Służbę trzeba trzymać krótko. Proszę. — Stawia na blacie jaskrawą paczkę herbaty. — Coś, co ma smak.
Siadają w półcieniu drzewa jaśminowego. Pani Sadurbhai lustruje jakość ogrodniczej roboty, potem sąsiednie dachy.
— Trochę cię tu widać — rzuca, naciągając dupattę na głowę. Zaczął się wieczorny szczyt, rozmowa konkuruje z klaksonami samochodów. Z balkonu po drugiej stronie ulicy radio pluje przebojami. — Ładnie będzie, jak to wszystko trochę podrośnie. Bardziej zacisznie. Oczywiście nie tak zacisznie, jak w Cantonmencie, gdzie rosną prawdziwe drzewa, ale wieczory będą całkiem przyjemne. O ile nadal będziesz tu mieszkać.
— Mamo, co ty tu robisz? — pyta Parvati.
— A co, matce nie wolno odwiedzić własnej córki? To jakaś nowa moda w stolicy?
— Nawet na wsi przyjęte jest dać jakieś ostrzeżenie.
— Ostrzeżenie? Co to ja jestem, powódź, szarańcza, nalot? Nie, przyjechałam, bo się o ciebie martwię, w tym mieście, przy dzisiejszej sytuacji… Niby tak, piszesz do mnie codziennie, ale ja wiem, co pokazują w telewizorze, nic tylko żołnierze, czołgi, samoloty i ten podpalony pociąg, okropne, okropne. A tutaj też: siedzę, patrzę w górę i widzę tylko te maszyny.
Aeailoty patrolują skraj monsunu, białe skrzydła odbłyskują zachodnie słońce, gdy przechylają się i skręcają, wiele kilometrów ponad Varanasi. Mogą się tam kręcić przez całe lata, powiedział jej Krishan. Nigdy nie dotknąć ziemi, jak chrześcijańskie anioły.
— Mamo, one tam latają, żeby bronić nas przed Awadhem.
Matka wzrusza ramionami.
— Ech. Oni chcą żebyś tak myślała, ale ja swoje wiem.
— Mamo, po co przyjechałaś?
Pani Sadurbhai podciąga pallaw sari.
— Chcę, żebyś wróciła ze mną do domu.
Parvati wyrzuca ręce w górę, ale matka przerywa, tłamsząc jej protest.
— Parvati, po co ryzykować bez sensu? Mówisz, że jesteś tutaj bezpieczna: może i tak, ale co, jeśli te wszystkie supermachiny zepsują się i na twój śliczny ogródek polecą bomby? Parvati, może to tylko ryzyko wielkości ziarnka ryżu, ale po co w ogóle godzić się na jakieś ryzyko? Wróć ze mną do Kothkai, tam awadhskie bojowe maszyny nigdy cię nie znajdą. Tylko na chwilę, dopóki te problemy się nie skończą.
Parvati Nandha odstawia filiżankę ćaju. Niskie słońce świeci jej prosto w twarz i Parvati musi ocienić oczy, by odczytać wyraz twarzy matki.
— O co ci tak naprawdę chodzi?
— Nie rozumiem, o czym mówisz.
— Że zawsze myślałaś, że mój mąż nie dość mnie szanuje.
— Nieprawda, Parvati, nieprawda. Wyszłaś za mąż w obrębie dźati, to bezcenny skarb. Po prostu smuci mnie, kiedy ambitne kobiety… nie, dzisiaj tu rozmawiamy sobie szczerze, więc nazwę je otwarcie, kastowe karierowiczki, no właśnie, dobre określenie — kiedy karierowiczki obnoszą się ze swoim bogactwem, mężami i statusem, do którego mają mniejsze prawo niż ty. To mnie boli, Parvati…
— Mój mąż jest bardzo szanowanym i ważnym funkcjonariuszem państwowym. Nie znam nikogo, kto mówiłby o nim inaczej niż z najwyższym szacunkiem. Widzisz, jaki elegancki ogród? Ta okolica to najbardziej poszukiwane rządowe apartamenty.