Выбрать главу

— No tak, Parvati, ale rządowe…

— Wcale nie mam ochoty przenosić się do Cantonmentu. Jestem tutaj szczęśliwa. Nie mam też ochoty jechać z tobą do Kothkai w ramach jakiejś sztuczki, mającej zwrócić uwagę męża na moje potrzeby, bo tobie się wydaje, że on nie dość mnie ceni.

— Parvati, ja wcale…

— O. Proszę wybaczyć. — Milkną na dźwięk trzeciego głosu. Krishan staje u szczytu schodów, wystrojony na mecz krykieta. — Przyszedłem, eee… sprawdzić, czy działa nawodnienie.

— Mamo, to jest Krishan, projektant mojego ogrodu. To wszystko jego dzieło.

Krishan wykonuje namaste.

— Niezwykła przemiana — przyznaje niechętnie pani Sadurbhai.

— Na najmniej obiecującej glebie często wyrastają najpiękniejsze ogrody — mówi Krishan i odchodzi, by manipulować bez celu przy rurkach, zaworach i regulatorach.

— On mi się nie podoba — szepcze pani Sadurbhai do córki.

Parvati dostrzega wzrok Krishana, w świetle dogasającego dnia zapalającego małe, terakotowe lampki oliwne wokół kwietnych grządek. Płomyczki drgają i chwieją się na wietrze, który zerwał się pomiędzy dachami. Gdzieś na ciemnym wschodzie porykuje grzmot.

— Jakiś taki poufały — kontynuuje Sadurbhai. — Rzuca spojrzenia. To zawsze źle świadczy, kiedy oni rzucają spojrzenia.

Przyszedł się ze mną zobaczyć, myśli Parvati. Przyszedł tutaj, żeby być ze mną, żeby ochronić mnie przed językami kastowych karierowiczek, żeby zaoferować mi siłę, gdy jej potrzebuję.

Ogród zamienia się w konstelację lampek. Krishan kłania się paniom domu.

— Życzę paniom dobrej nocy i pomyślnego ranka.

— Musisz mu kazać pozbierać te pestki od brzoskwiń — rzuca pani Sadurbhai za schodzącym po schodach Krishanem. — Bo zlezą się do nich małpy.

ROZDZIAŁ 33

VISHRAM

Marianna Fusco naprawdę ma przecudowne sutki, myśli Vishram, patrząc na nią, wychodzącą z basenu i strząsającą krople wody na kafelki po drodze do leżaka. Śledzi je przez mokrą lycrę; okrągłe, wypełniające dłoń, pory wypuczone w maleńkie podsutki, miłe w dotyku, zaspokajające. Zimna woda sprawiła, że są niczym korki od szampana.

— Och rany, jak przyjemnie — oświadcza Marianna Fusco, potrząsając mokrymi włosami i wiążąc wokół talii jedwabną chustę. Siada ciężko w fotelu obok Vishrama, rozpiera się, nasuwa ciemne okulary.

Vishram kiwa na kelnera, żeby nalał kawy.

Nie planował zatrzymywać się w tym samym hotelu, co jego prawna doradczyni. Ale wojna uczyniła z apartamentów dobro rzadkie; na każdym hotelowym parkingu w Varanasi tłoczyły się satelitarne wozy transmisyjne, w każdym barze było pełno zagranicznych korespondentów nadrabiających zaległości podczas nudnych przerw między starciami. Nie uświadomił sobie nawet, że to ten sam hotel, w którym zostawił ją po tej katastrofalnej pierwszej przejażdżce limuzyną — dopiero, kiedy zobaczył, jak przejeżdża windą przez szklane atrium. Krój tego kostiumu poznałby wszędzie.

Apartament jest nieskazitelnie wygodny, ale Vishram ma w nim problemy ze snem. Brakuje mu hipnagogicznych wici wzorów na malowanym suficie domowej sypialni. Brakuje łagodzących porannego drąga erotycznych rzeźb Shanker Mahal. Brakuje seksu. Przypatruje się, jak na jej ramieniu pojawiają się koraliki potu, jeszcze zanim wyschły krople wody.

— Vish. — Nigdy wcześniej go tak nie nazywała. — Możliwe, że niedługo wyjadę.

Vishram starannie odstawia filiżankę z kawą, żeby grzechotem nie zdradzić rozczarowania.

— Chodzi o wojnę?

— Dzwonili już do mnie z kancelarii. MSZ radzi, aby posiadacze brytyjskich paszportów, których obecność nie jest niezbędna, opuścili ten kraj. Rodzina też się denerwuje, zwłaszcza po tych zamieszkach…

Jej rodzina, ta awanturnicza konstelacja związków partnerskich i powtórnych małżeństw pomiędzy pięcioma różnymi rasami rozsianymi po południowolondyńskiej krainie szeregowców z czerwonej cegły. Przód jej kostiumu podsechł na słońcu, ale tam, gdzie przylega do fotela, wciąż jest wilgotny i obcisły. Vishram zawsze miał słabość do jednoczęściowych. Im suknia mniej kusa, tym większa pokusa. Mokry kształt podkreśla muskularną krzywiznę bioder Marianny Fusco. Vishram czuje, jak kutas porusza mu się w varanaskich jedwabnych kąpielówkach. Z rozkoszą wziąłby ją tu na miejscu, potem w basenie, splatając się nogami w chlupocącej wodzie, z rykiem porannego szczytu z ulicy za plecami odbijającym się od ściany naprzeciwko.

— Muszę ci powiedzieć, Vish, naprawdę nie chciałam tego brać. Pracowałam nad innymi projektami.

— To też nie jest moja bajka — odpowiada Vishram. — Robiłem obiecującą karierę jako kabareciarz. Byłem zabawny. Ludzie się śmiali. Nie powinno się tego, ot tak, lekceważyć: „Och Vishram, co ty znowu tam głupiego kombinujesz? No przestań natychmiast i chodź tutaj, mam ważną sprawę do ciebie”. A wiesz, co jest w tym najgorsze, co naprawdę mnie dławi? Że to uwielbiam. Kocham to, kurwa. Kocham tę korporację, ludzi, którzy w niej pracują, to, co próbują osiągnąć, i to, co już osiągnęli w tym ośrodku badawczym. I to mnie wkurwia najbardziej: starego gówno obchodziły moje uczucia, ale przez cały czas miał rację. Będę walczyć o przetrwanie firmy, z tobą czy bez ciebie, a jeśli bez ciebie, to muszę ci otwarcie powiedzieć parę rzeczy. Pierwszą jest to, że zachwycają mnie twoje sutki w tym kostiumie, drugą, że nie ma ani jednej chwili podczas spotkania, briefingu, przy biurku czy przy telefonie, kiedy nie myślałbym o seksie z tobą w spiczastym końcu Bharat Air 375.

Jej dłonie leżą płasko na podłokietnikach. Patrzy prosto przed siebie, oczy niewidoczne za włoskimi okularami.

— Panie Ray.

O, kurwa.

— To chodźmy.

Gdy potykają się o próg, dygocąc z żądzy, Marianna Fusco jest na tyle profesjonalna i podniecona, by nie gruchać nad wielkością penthouse'a Vishrama. On omal nie zapomina, że ma się rozebrać na sposób dżentelmena, czyli od dołu; później ona zamaszyście zrywa z siebie jedwabny sarong i idzie z nim przez pokój, skręcając przezroczystą tkaninę w sznur i wiążąc go w węzły, jakby należała do thugów. Niełatwo rozerwać rozciągliwy materiał kostiumu, ale ona tego właśnie chce, a Vishram z przyjemnością się podporządkowuje, fajnie tak ściskać go w dłoniach, szarpać, rwać, odsłaniać. Próbuje wcisnąć się do jej waginy, lecz ona odsuwa się, mówiąc:

— Nie, nie, nie, tego tu nie wpuszczamy.

Pozwala mu natomiast włożyć do obu dziurek trzy palce, po czym przeklina i rzuca się na macie u nóg łóżka. Potem pomaga włożyć sobie do środka jedwabną chustę, delikatnie, supeł za supłem i dosiada go, wielkie sutki odcinające się na żółtym, burzowym tle, pieszcząc go dłonią aż do końca; kiedy kończy, odwraca się na plecy i każe mu pieścić swoją łechtaczkę opuszką palca nogi, a kiedy znów zaczyna kląć i walić pięściami w dywan, zwija się w pozycję pługu, jakby ćwiczyła jogę, on zaś owija sobie wokół dłoni drugi koniec chusty i powoli ją wyciąga, bluźnierstwo i skurcz całego ciała po każdym węźle.

Gdy oboje odzyskują mowę, na ściennym zegarze w stylu retro z lat zerowych jest dwadzieścia po jedenastej. Leżą obok siebie na macie, popijając single malta z minibarkowej buteleczki i zachwycając się błyskami i pomrukami nadciągającej burzy.

— Już zawsze będę inaczej patrzeć na tę jedwabną chustę — mówi Vishram. — Gdzie się tego nauczyłaś?

— A kto powiedział, że trzeba mnie uczyć? — Marianna Fusco odwraca się na bok. — To wy, Hindusi, macie świra na punkcie guru.

Silniejsza błyskawica rozświetla pokój na błękitno. Vishram myśli o zdjęciu na pierwszej stronie porannego serwisu informacyjnego; białe twarze w świetle lampy błyskowej, mężczyzna z otwartymi ustami, i obcy, bezpłciowo prześliczne neutko z banknotami w dłoni. Co oni robią? — zastanawia się. Co oni w ogóle mogliby robić? I czy to, co ewentualnie mogliby robić, uzasadnia zniszczenie mężczyźnie kariery i rodziny? Zawsze uważał, że seks to jedno, i tak też go praktykował: jeden zestaw czynności i reakcji niezależny od orientacji seksualnej, natomiast tu, na podłodze z Marianną Fusco, pośród strzępów jej kostiumu i węźlastego węża apaszki, którego miłośnie wyciągał jej z odbytnicy, zdał sobie sprawę, że to kraina przeróżnych erogenni i reakcji, zróżnicowana językowo i kulturowo jak całe Indie.