Выбрать главу

— Nie, naprawdę interesuję się psychologią aktorów aeai. — Najia zerka na neutko. Ono unosi wzrok. Ich spojrzenia spotykają się na moment. Żadnego rozpoznania ani porozumienia. Wraca do swojej pracy. Jego dłonie rzeźbią w cyfrach.

— Gruby Lal nie ma pojęcia, że postacie i fabuła to standardowe pakiety — ciągnie Satnam, prowadząc Najię między świecącymi się stacjami roboczymi. — Sprzedajemy licencje, a nadawcy z różnych krajów podkładają im własnych aktorów aeai. Kto inny gra Veda Prekasha w Bombaju, albo w Kerali, i są takimi megagwiazdami, jak Gruby Lal u nas.

— Wszystko jest wersją — mówi Najia, próbując odszyfrować przepiękny taniec smukłych dłoni neutka.

Na korytarzu Satnam uderza w gadkę szmatkę.

— Czyli pani naprawdę pochodzi z Kabulu?

— Wyjechałam stamtąd, mając cztery lata.

— Za wiele o tym nie wiem. Ale to na pewno musiało być…

Najia zatrzymuje się w korytarzu jak wryta i odwraca twarzą do niego. Jest o pół głowy niższa, ale on i tak cofa się o krok. Łapie go za dłoń, rysuje mu na kostkach numer UCC.

— Mój numer. Zadzwonisz, może odbiorę. Może zaproponuję, żebyśmy się gdzieś umówili, ale to ja wybieram gdzie, okej? A teraz dziękuję za wycieczkę. Myślę, że sama trafię do wyjścia.

* * *

Jest dokładnie w tym miejscu i czasie, gdzie mówił, kiedy Najia podjeżdża w fatfacie do krawężnika. Tak jak prosiła, nie ubrał się w nic, co zanadto mu się podoba, ale triśuli nie zdjął. Sporo ich ostatnio widziała na szyjach mężczyzn na ulicach. Sadowi się obok niej; mała motoriksza chyboce się na swoim domowej roboty zawieszeniu.

— Ja wybieram, pamiętasz? — mówi, Rikszarz wjeżdża w rojny ruch.

— Wycieczka w nieznane? Nie ma sprawy — odpowiada Satnam. — Jak tam, napisałaś ten artykuł?

— Napisałam, wysłałam, koniec.

Wystukała go tego popołudnia na tarasie Imperial International, hotelu dla turystów z plecakami w Cantonmencie, gdzie wynajmuje pokój. Kiedy magazyn zapłaci, wyprowadzi się stamtąd. Potąd ma już tych Australijczyków. Ciągle tylko o wszystko mendzą.

Bo sprawa wygląda tak: Najia Askarzadah ma faceta. Ma na imię Bernard. Także „Imperialista”, którego roczna dziekanka przedłużyła się do dwóch, trzech, pięciu lat. Jest Francuzem, ma dwie lewe ręce, jest przekonany o własnym geniuszu i jest potwornym chamem. Najia podejrzewa, że siedzi w hostelu tylko po to, by wyrywać świeże dziewczyny, takie jak ona. Ale uprawia seks tantryczny i potrafi, intonując mantry, utrzymać fiuta przez godzinę w kobiecie. Jak dotąd, tantra z Bernardem polegała na tym, że Najia siedzi mu na kolanach przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści minut, ciągnąc za rzemyk owinięty wokół jego kutasa, żeby był twardy, twardy, twardy, dopóki nie przewróci oczyma i nie powie: „Kundalini się zbudził”, co oznacza, że dragi wreszcie zaskoczyły. Najia nie tak wyobraża sobie tantrę. Nie tak wyobraża sobie własnego faceta. Jako Satnama też nie — z wielu podobnych powodów, ale to tylko taki spontaniczny pomysł, gra, więc czemu nie? Przez swoje dwadzieścia dwa lata, wszędzie gdzie mogła, nawigowała przez życie, orientując się na podobne „czemu nie?”. One zaprowadziły ją do Bharatu, wbrew radom nauczycieli, przyjaciół i rodziców.

New Varanasi ciągiem niepasujących elementów i nieciągłości przechodzi w stare Kashi. Ulice zaczynają się w jednym tysiącleciu, kończą w drugim. Oszałamiające korporacyjne iglice nachylają się nad chaosem zaułków i niezmienionych od czterech stuleci drewnianych domów. Wiadukty metra i autostrady na estakadach przeciskają się między piaskowcowymi lingamami walących się świątyń. Duszący zapach gnijących płatków kwiatów przenika nawet nieustanny rausz alkoholowych silniczków, rozpuszczając się w miejską perfumę, którą miasta skrapiają się wokół otworów wydalniczych. Bharat Rail zatrudnia zamiataczy z miotłami z gałązek, żeby czyścili z nich tory. Kashi rodzi je miliardami, stalowe koła nie radzą sobie z nimi. Fatfat skręca w ciemny zaułek sklepów z ubraniami: z daszków straganów zwisają blade plastikowe manekiny, beznogie i bezrękie, ale mimo to uśmiechnięte.

— Mogę zapytać, gdzie mnie wieziesz? — pyta Satnam.

— Zaraz się dowiesz.

Tak naprawdę Najia Askarzadah też nigdy tutaj nie była, ale odkąd usłyszała Australijców przechwalających się, jacy to byli odważni, że tam weszli, i w ogóle się nie brzydzili, wcale nie, ciągle szukała pretekstu, żeby znaleźć ten klub, najpokątniejszy z pokątnych. Nie ma pojęcia, gdzie jest, ale myśli że rikszarz wiezie ich w dobrym kierunku, bo dyndające manekiny ustępują miejsca dziwkom w otwartych witrynach. Większość przyjęła standardowy zachodni mundurek — lycrę i mocno emfatyczne obuwie — niektóre trzymają się tradycji, w stalowych klatkach.

— Tutaj — mówi szofer fatfata. Plastikowy bąbel, pasiasty jak osa, kołysze się na resorach.

„Walki! Walki!” — wykrzykują naprzemienne neony nad maleńkimi drzwiczkami między sklepem z hinduistycznymi dewocjonaliami a prostytutkami popijającymi Limcę pod herbaciarnią. Kasjer siedzi w blaszanej budce przy drzwiach. Wygląda na trzynaście, czternaście lat, a już wszystko w życiu widział spod swojej czapeczki Nike. Za nim, schody prowadzą w górę, oświetlone nagimi świetlówkami.

— Tysiąc rupii — mówi, wyciągając rękę. — Albo pięć dolarów.

Najia płaci miejscowymi pieniędzmi.

— Niezupełnie tak wyobrażałem sobie pierwszą randkę — mówi Satnam.

— Randkę? — dziwi się Najia, prowadząc go po schodach, które idą w górę, skręcają, opadają, znów skręcają i wreszcie wychodzą na balkon nad ringiem.

Wielka hala była kiedyś magazynem. Jej historię zdradzają przemysłowe lampy i rury, mdląco zielona farba, świetliki z żaluzjami w dachu. Teraz to arena. Nad pięciometrowym sześciokątem piasku spiętrzono rzędy drewnianych ław, stromo jak w auli. Wszystko jest nowe, zbudowane z budowlanych belek ukradzionych z cierpiącej na chroniczny niedobór gotówki varanaskiej Szybkiej Kolei Miejskiej. Fronty balkonów są zrobione z boków drewnianych skrzynek. Kiedy Najia zdejmuje dłoń z poręczy, cała lepi się od żywicy.

Cały magazyn faluje, od budek bukmacherów i stanowisk dla walczących z boków ringu, aż po ostatni rząd balkonu, gdzie faceci w kraciastych roboczych koszulach albo dhoti stoją na ławkach, żeby lepiej widzieć. Są tu prawie sami mężczyźni. Nieliczne kobiety są ubrane seksownie.

— No, ja nie wiem — mówi Satnam, ale Najia już czuje zapach ciasno stłoczonych ciał, potu, organicznych płynów.

Przepycha się do przodu i zerka na ring. Miękkie, zużyte banknoty rozmazują się, zmieniając właścicieli przy stolikach do zakładów. Ręce powiewają wachlarzami rupii, dolarów i euro; sattamani zapisują każdą pajsę. Oczy wszystkich są zwrócone na pieniądze. Tylko jeden człowiek, po przekątnej od niej, na parterze, unosi wzrok, jakby poczuł ciężar jej spojrzenia. Młody, bajerancko ubrany. Ewidentny Łobuz, myśli Najia. Ich oczy się spotykają.

Naganiacz, pięcioletni chłopaczek w kowbojskim stroju, obchodzi ring, zagrzewając publiczność, a dwóch starszych facetów z grabiami zamienia zakrwawiony piasek w ogródek Zen. Ma na krtani mikrofon jak bindi; jego dziwaczny głos, jednocześnie młody i stary, trajkocze z nagłośnienia przez strumień miksów anokha: tabla plus elektronika. Słysząc jego intonację, naznaczoną niewinnością, a zarazem doświadczeniem, Najia zastanawia się, czy nie jest czasem Braminem. Nie: Bramin siedzi w loży w pierwszym rzędzie, z wyglądu dziesięciolatek, ubrany jak dwudziestoparolatek, otoczony przez dziewczyny marzące o telewizji. Naganiacz to po prostu jeszcze jeden chłopaczek z ulicy. Najia stwierdza, że oddycha szybko i płytko. Nie wie, gdzie się podział Satnam.