— Nikt nigdy nie spotkał N.K. Jivanjeego twarzą w twarz — mówi.
— To nasz paszport — mówi Tal. — Muszę się dostać do Indiapendent. Lecimy, i to już.
— Nie możesz tak iść, wypatrzą cię na kilometr, trzeba cię jakoś przebrać…
Wtem stukot piłek tenisowych i okrzyki graczy milkną w jednej chwili. Tal i Najia padają i przetaczają się po podłodze, gdy cienie dotykają żaluzji. Głosy. Nie niemieckie. I nie damskie. Najia, pochylona, wyprowadza skuter z przedpokoju do kuchni. Kuli się po jednej jego stronie, Tal po drugiej. Wiedzą, na co trzeba poczekać, choć to najstraszniejsze oczekiwanie na świecie. Klik klik. Wtem sypialnia eksploduje pociskami z automatycznej broni. W tej samej sekundzie Najia odpala mały alkoholowy silniczek, wskakuje na siodełko. Tal za nią. Pociski sypią się i sypią. Nie oglądaj się. Nie wolno się obejrzeć. Omija składany stolik Bernarda, otwiera tylne drzwi i wypada na zaśmiecony placyk za barem. Kelnerzy unoszą wzrok, kiedy lawiruje między kartonami kingfishera i schweppsa.
— Spierdalać! — wrzeszczy.
Rozpierzchają się jak sroki. Kątem oka dostrzega dwie ciemne sylwetki wychodzące zza rogu skrzydła mieszkalnego, sylwetki trzymające coś w dłoniach.
— O Boże — modli się i wjeżdża skuterem po trzech betonowych stopniach do klubowej kuchni. — Z drogi z drogi z drogi! — drze się, zygzakując między stalowymi chłodziarkami wielkości czołgów, workami z ryżem, soczewicą i ziemniakami, kucharzami z tacami, kucharzami z nożami, kucharzami z gorącym tłuszczem.
Skręca poślizgiem na plamie wylanego ghi, zderza się z wahadłowymi drzwiami, przelatuje przez jadalnię pomiędzy równymi rzędami nakrytych obrusami stołów, trąbi klaksonem na parę w identycznych T-shirtach i okularach i wyjeżdża na korytarz. W głównym hallu odbywa się lekcja jogi: Najia i Tal pędzą pomiędzy ćwiczącymi w pozycji świecy, wywracającymi się jak las na wietrze. Przez oszklone drzwi — zawsze otwarte, by zapewnić wentylację kobietom w bawełnie i lycrze — ponad grządkami spragnionych kwiatów i przez główną bramę w bezpieczną anonimowość wczesnowieczornego tłoku. Najia śmieje się. Grzmot odpowiada echem.
ROZDZIAŁ 35
PAN NANDHA
Przygotowana przez pana Nandhę prezentacja uzasadniająca wszczęcie kroków przeciwko Kalkiemu przybiera kształt kuli unoszącej się w hoekach menedżerów, jednocześnie na tyle małej, by zmieścić się pod kopułą ludzkiej czaszki, i wystarczająco dużej, by zamknąć w środku szklaną wieżę Ministerstwa, jak storczyk w dłoni. Obraca się przed oczyma duszy komisarza Arory oraz dyrektora generalnego Sudarshana, ukazując nowe krajobrazy informacyjne. Płaszczyzna kartek papieru, okienek, obrazków i kadrów wielkości kontynentu przeobraża się w dwuwymiarową mapę informacji. Podkładająca głos aeai nazywa się Saraswati, jak bogini mowy i komunikacji. Saraswati śledzi ucieczkę nielicencjonowanej aeai z podświetlonego diagramu systemów informatycznych firmy Pasta Tikka Inc. w neuronowy szum miasta Kashi, potem powiększa obraz o kilka fraktalnych poziomów, schodząc w dendrytową plątaninę sieci dzielnicy Janpur, węzła Malaviri, lokalizacji Schroniska Jashwanta Dźajnisty (wszystkie jego cyberkundle to widmowe szkielety, sękate od serwomotorów i układów sterujących; sam Jashwant to obwisły niebieski wór nagiego ciała). Następne okienko informacyjne: nagranie z Departamentu Kryminologii — wypalona skorupa sundarbanu Badrinath. Latająca kamera przefruwa przez czarne pomieszczenia, zatrzymując się na moment nad na wpół opalonymi z ciała szkieletami, stopionymi jak wosk obudowami procesorów i zaglądającym do skrzynki rozdzielczej panem Nandhą z minilatarką. Dwie zapadnięte kłody węgla drzewnego rozwijają się w żywe, uśmiechnięte zdjęcia paszportowe pary Zachodniaków: Jean-Yves Trudeau; Annency, Francja, U.E., ur. 15-04-2022; Anjali Trudeau z d. Patii, Bangalore, Karnataka, ur. 25-11-2026.
— Jean-Yves i Anjali Trudeau byli wcześniej pracownikami naukowymi uniwersytetu w Strasburgu, w laboratorium Sztucznego Życia na Wydziale Informatyki. Przez ostatnie cztery lata należeli do kadry badawczej Zakładu Informatyki Bharat University w Varanasi, pod skrzydłami profesora Chandry, specjalizującego się w zastosowaniu darwinowskich paradygmatów do układów opartych na macierzach białkowych — mówi Saraswati. Jej głos imituje Kalpanę Dhupię z Miasta i wsi.
Państwo Trudeau oddzielają się od swojej ćwiartki sfery i zawisają na orbicie stacjonarnej. Okienko wideo wypełnia się ziarnistym obrazem o podłej rozdzielczości, przedstawiającym wnętrze mieszkania. Na pierwszym planie nagi osiemnastolatek, ściskający w prawej ręce półtwardego penisa. Mierzy, odchylony do tyłu, celując w środek kadru. Na twarzy głupawy uśmieszek. Środkowe piętro apartamentów Shanti Rany, otwarte drzwi balkonowe, balkon, jakieś pranie. Po drugiej stronie kanionu ulicy okna innego bloku i pordzewiałe pudła klimatyzatorów. Przez obramowany kwadratowo widok na zewnątrz przemyka coś białego. Wtem ramę jednego z okien wypełniają płomienie. Pan Kapucyn odwraca się, krzyczy coś, głosem zniekształconym przez kompresję i przesterowanie mikrofonu kamerki. Stop-klatka, szczupły tyłeczek na tle wybuchającego szkła i płomieni, lewa ręka sięga po jedwabny szal.
— System Kryszny przeanalizował cały ruch sieciowy wychodzący z tej okolicy w godzinę przed i po zdarzeniu — mówi słodkim głosem Saraswati. — Ten szczęśliwy materiał z kamerki internetowej pochodzi z mieszkania znajdującego się dokładnie naprzeciwko miejsca przestępstwa.
Nagranie cofa się do przemykającego odłamka bieli, zatrzymuje się, obramowuje go i powiększa. Powstaje plama pikseli, ale pakiety do obróbki obrazu wyostrzają ją, rozmazują i wywracają na lewą stronę, zamieniając siatkę szarych kwadracików w maszynę latającą, białego ptaka z zadartymi końcówkami skrzydeł, pływakowym ogonem i baniastą dmuchawą w brzuchu. Pakiety graficzne obrysowują jego kontur, wyodrębniają go i renderują na jego miejscu katalogowej jakości, jak z plakatu z wojennym porno, podobiznę bezzałogowego samolotu obrony powietrznej Ayappa, bharacka wersja licencyjna, z uzbrojonym podczerwonym laserem.
Tafle danych wypełniają się roztrzepotanymi dokumentami ilustrującymi niewytłumaczalną lukę w zapisach wojskowych, którą wypełnia atak bezzałogowca na siedzibę sundarbanu Badrinath. Pan Nandha zerka na nienaganne obrazy, ale myślami jest z profesorem Nareshem Chandrą, głęboko wstrząśniętym sposobem, w jaki zginęli jego współpracownicy. Większość kadry robi jakieś konsultacje dla biznesu — tak to jest z finansowaniem nauki — ale sundarban? Potulnie otworzył mu ich pokój. Pan Nandha już wezwał ekipę do przeszukań. Psy Kryszny kopały w dokumentach, a on sam wąchał niezliczone słoje z kawą — chyba na każdą okazję mieli inną mieszankę. Bardzo chciałby móc pić kawę i nie czuć przy tym, że rozpuszcza mu się żołądek. W parę minut znaleźli powiązanie.
Grafika może oszałamiać i uwodzić, ale każde udane zlecenie na ekskomunikę dociera do punktu, w którym maszyny zawodzą, i odtąd polega się wyłącznie na ludzkim dramacie. Pan Nandha wyciąga jedwabną chusteczkę z kieszonki swojej marynarki w stylu Nehru, rozwija ją. Unosi osmalony dysk z wizerunkiem stającego dęba białego konia.
— Kalki — mówi. — Dziesiąty awatar Wisznu, kończący Epokę Kali. Jak się przekonamy, trafna nazwa dla bezbożnego kontraktu między prywatną firmą — Odeco — uczelnią, a sundarbanem Badrinath. Nawet Ray Power dostaje od Odeco finanse na badania. Ale co to jest to Odeco?
Za jego plecami wirtualny globus rozpłaszcza się w projekcję Mercatora. Miasta, państwa, wyspy unoszą się z powierzchni, jakby uwolnione od ciążenia; łączą je niebieskie linie, wyskakujące wysoko w wirtualną stratosferę. To przepływy pieniędzy, firmy-wydmuszki pozagnieżdżane jedna w drugiej, biura-przykrywki, holdingi, grupy kapitałowe i trusty. Świetlna siatka oplata mapę, zwijającą się z powrotem w globus, gdy ostatni promień światła wystrzela z Seszeli i nurkuje balistycznie ku Varanasi: odwrócona Dźjotirlinga, stwórcze światło Śiwy, które buchnęło z ziemi Kashi, powracając tam po okrążeniu krzywizny świata.