Pocieszona Parvati Nandha żegluje do kuchni, by zastać matkę przy kuchence, mieszającą dal w garnku.
— Mamo, co ty robisz?
— Przyrządzam ci porządne śniadanie. W ogóle o siebie nie dbasz.
— A gdzie Ashu?
— Ta leniwa niedorajda? Wymówiłam jej. Jestem pewna, że cię okradała.
Poranna przyjemność z Miasta i wsi wyparowuje.
— Co zrobiłaś?
— Powiedziałam, że ma sobie iść. Dałam jej na odchodne tygodniowe pobory. Tysiąc pięćset rupii. Zapłaciłam to z własnej kieszeni.
— Mamo, to nie ty tu decydujesz.
— Ktoś musiał. Okradała cię bezczelnie, że już nie wspomnę jej gotowania.
— Pan Nandha wymaga specjalnej diety. Masz w ogóle pojęcie, jak trudno jest w dzisiejszych czasach o porządną kucharkę? A propos, widziałaś mojego męża?
— Wyszedł z samego rana. Pracuje nad bardzo ważną i trudną sprawą, tak powiedział. Nie chciał śniadania. Musisz się nim zająć, wytłumaczyć mu, że śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Jeśli żołądek nie jest odpowiednio wypełniony, mózg nie może funkcjonować. Ciągle się dziwię, jak głupi okazują się ludzie, niby tacy wykształceni. Gdyby tylko spróbował mojego dal i roti…
— On jest chory, nie może jeść takich rzeczy.
— Bzdury, to dobre, pożywne jedzenie. Ta mdła miejska dieta wcale mu nie służy. On ci marnieje. Popatrz no tylko na niego, ciągle blady, zmęczony i nie ma na nic siły, rozumiesz, o czym mówię. Potrzebne mu dobre, prawdziwe wiejskie jedzenie. Jak wszedł tu dzisiaj rano, myślałam, że to jakaś hidżra czy neutko z telewizyjnych wiadomości.
— Mamo! — Parvati wali dłońmi w stół. — Mówisz o moim mężu.
— Ale on nie zachowuje się jak twój mąż — oświadcza pani Sadurbhai. — Przykro mi, ale muszę to powiedzieć. Jesteście mężem i żoną od roku i co, czy słyszę jak śpiewa aja, albo dziecięcy śmiech? Parvati, muszę zapytać: czy on przykłada się do roboty? Da się na to zaradzić, są specjalni doktorzy dla mężczyzn. Widziałam reklamy w niedzielnej gazecie.
Parvati zrywa się z miejsca, kręcąc z niedowierzaniem głową.
— Mamo… Nie, ja idę do ogrodu, będę tam do południa.
— Mam trochę spraw do załatwienia. Muszę kupić różne rzeczy na kolację. Swoją drogą, gdzie trzymasz pieniądze dla kucharki na zakupy? Parvati? — Lecz ona już wyszła. — Parvati? Powinnaś zjeść trochę dal i roti.
Tego ranka Krishan podpiera palikami młode rośliny, podwiązuje pnącza i przykrywa sadzonki dla ochrony przed burzą. W jedną noc ściana chmur podeszła bliżej; Parvati wydaje się, że zaraz się na nią zawali, zmiażdży ją swoją czernią, razem z jej ogrodem i całym rządowym blokiem mieszkalnym. Upał i wilgoć są okropne, ale nie może zejść na dół, jeszcze nie.
— Wczoraj przyszedłeś, żeby się ze mną zobaczyć — mówi.
Krishan wyłącza system nawadniający.
— Tak — odpowiada. — Jak zobaczyłem, że pani wstaje i wychodzi, zastanawiałem się…
— Nad czym?
— Czy coś nie tak powiedziałem albo zrobiłem. Albo czy to ten krykiet…
— Krykiet bardzo mi się podobał. Chętnie bym tam wróciła…
— Drużyna gości pojechała już do domu. Ich władze zaapelowały o powrót, bo tu jest niebezpiecznie ze względu na wojnę.
— Tak, ze względu na wojnę.
— Ale dlaczego pani tak wybiegła?
Parvati rozkłada dhuri na ziemi pod pachnącymi drzewami. Układa poduszki i wałki i sadowi się między nimi.
— Chodź tu i połóż się koło mnie.
— Pani Nandha…
— Nikt nie patrzy. A nawet jeśli, to nikogo to nie obchodzi. Chodź tu i połóż się koło mnie.
Poklepuje ziemię. Krishan zrzuca robocze buty i siada obok, kładzie się na boku, podpiera łokciem. Parvati leży na wznak, z rękoma splecionymi na piersi. Niebo jest śmietankowe, wisi nisko, jak kopuła żaru. Ma wrażenie, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, żeby sięgnąć do środka. Byłoby mleczne i gęste w dotyku.
— I co sądzisz o tym ogrodzie?
— Ja? Nie mnie sądzić, ja go tylko buduję.
— No dobrze, to co sądzisz jako człowiek, który go buduje? Odwraca się na plecy. Parvati czuje na twarzy muśnięcie ciepłego wiatru.
— To najbardziej ambitny ze wszystkich moich projektów. I najbardziej jestem z niego dumy. Myślę, że gdyby ludzie mogli go oglądać, bardzo by mi to pomogło w karierze.
— Matka myśli, że dla mnie to za mało — mówi Parvati. Dzisiaj grzmi już bliżej, intymnie blisko. — Myśli, że powinnam mieć drzewa, dla osłony; szpalery drzew asioka jak w ogrodach w Cantonmencie. A mnie się wydaje, że i tu jest całkiem dyskretnie, prawda?
— Powiedziałbym, że tak.
— To dziwne: wygląda na to, że intymności nigdy nie można mieć dość. Pewnie, w Cantonmencie masz swoje ogrody za murami, drzewa asioka i ćarbagh, ale i tak wszyscy co do godziny wiedzą, co robisz.
— Coś tam się stało, na meczu?
— Byłam głupia i tyle. Bardzo głupia. Wyobrażałam sobie, że kasta to to samo co klasa.
— Co się stało.
— Pokazałam swój brak klasy. Albo raczej, nie taką klasę jak trzeba. Krishan, matka chce, żebym pojechała z nią do Kothkai. Denerwuje się tą wojną. Boi się, że napadną na Varanasi. Od trzech tysięcy lat nikt nie napadał na Varanasi; ona chce po prostu wziąć mnie jako zakładniczkę, żeby pan Nandha naobiecywał mi milion różnych rzeczy, dom w Cantonmencie, samochód z szoferem i dziecko-Bramina.
Czuje, jak jego mięśnie tężeją.
— I pojedzie pani?
— Nie mogę pojechać do Kothkai i nie mogę do Cantonmentu. Ale wiesz, Krishan, tu, na tym dachu, też nie mogę zostać. — Nagle siada i nasłuchuje. — Która godzina?
— Wpół do dwunastej.
— Muszę iść. Matka zaraz wróci. Za żadne skarby nie przegapi Miasta i wsi. — Otrzepuje z ubrania dachowe paprochy, poprawia ułożenie sari, zarzuca długie, proste włosy za lewe ramię. — Przepraszam, Krishan. Nie powinnam cię tym obciążać. Masz robotę w ogrodzie.
Przemyka boso przez ogród na dachu. Chwilę później Krishana dobiega ze schodów dudniący motyw muzyczny serialu. Chodzi od grządki do grządki, podwiązując swoje roślinki.
Pan Nandha odsuwa talerz z nietkniętym jedzeniem.
— To jest brązowe. Nie mogę jeść brązowych rzeczy. Pani Sadurbhai nie zabiera mu thali, lecz przybiera stanowczą pozycję przy kuchence.
— Porządne, uczciwe wiejskie jedzenie. Co jest nie tak z moim gotowaniem, że nie możesz tego jeść?
Pan Nandha wzdycha.
— Pszenica, strączkowe, ziemniaki. Węglowodany węglowodany węglowodany. Cebula, czosnkowe ghi. I dużo dużo przypraw.
— Mój mąż… — zaczyna Parvati, lecz pan Nandha przerywa jej.
— Mam białą dietę. Wszystko po ajurwedyjsku wyliczone i zbilansowane. Gdzie mój jadłospis?
— A, to. Kucharka zabrała.
Pan Nandha ściska brzeg stołu. To zbierało się od dawna, jak monsun, który sygnalizuje mu ucisk w zatokach. Jeszcze przed desantem pani Sadurbhai, która zjechała tu jak elitarne oddziały Sajidy Rany, jeszcze przed popołudniowym spotkaniem, na którym polityczna rzeczywistość zdeptała jego poświęcenie i poczucie misji, nawet przed pojawieniem się tej sprawy Kalkiego, nękało go poczucie, że samotnie walczy z szaleństwem, że ład ma jednego bojownika zmagającego się z rosnącym chaosem, że wszyscy inni mogą ulec, on natomiast musi samotnie dźwigać miecz kończący epokę Kali. I proszę, teraz to zalęgło mu się we własnym domu, w kuchni, przy stole, widzi jak oplata białymi, ślepymi korzeniami jego własną żonę.