Выбрать главу

— Przyjeżdża mi mama do domu, wywraca wszystko do góry nogami, zwalnia kucharkę, wyrzuca moje jadłospisy. Przychodzę po dniu ciężkiej i wymagającej pracy i co dostaję? Jakieś pomyje, których nie mogę jeść!

— Skarbie, naprawdę, mama chciała dobrze — mówi Parvati, lecz knykcie pana Nandhy są już białe.

— Tam, skąd ja przyjeżdżam, synowie szanują swoje matki — ripostuje pani Sadurbhai. — Nie okazujesz mi szacunku, bo myślisz, że jestem niedouczoną i zabobonną babą ze wsi. Myślisz, że wiesz wszystko najlepiej, ty i te twoje angielskie wykształcenie, okropna zachodnia muzyka bez melodii i mdłe białe jedzenie, jak dla dzieci, nie dla prawdziwego mężczyzny zajmującego się prawdziwą robotą. Myślisz, że jesteś gora; myślisz, że jesteś lepszy niż ja, i lepszy niż twoja żona, a moja córka — wiem o tym — ale nie jesteś, i nie jesteś firengi; gdyby biali cię zobaczyli, śmialiby się z ciebie, patrzcie no, babu myśli, że jest Europejczykiem! Wiesz, co ci powiem? Indyjskiego gory nikt nie szanuje.

Pan Nandha zdumiewa się bielą własnych knykci. Pod skórą widać naczynia krwionośne.

— Pani Sadurbhai, jest pani gościem pod moim dachem…

— Pięknym, państwowym dachem…

— Tak — mówi powoli, dobitnie pan Nandha, jakby każde słowo było wyciąganym ze studni wiadrem wody. — Pięknym, państwowym dachem, na który zarobiłem dzięki mojej staranności i oddaniu pracy. Dachem, pod którym oczekuję spokoju i porządku, którego wymaga mój zawód. Nie ma pani pojęcia, czym się zajmuję. Nie rozumie sił, z którymi walczę, wrogów, których ścigam. To istoty o boskich aspiracjach, pani szanowna. Stworzenia, których nawet nie dałoby się zrozumieć, które zagrażają wszystkim naszym przekonaniom — a ja stawiam im czoło regularnie, codziennie. I jeśli moja okropna, pozbawiona melodii zachodnia muzyka, moja mdła, biała dieta firengi, moja kucharka i sprzątaczka zapewniają mi ten spokój i domowy ład, żebym mógł zmierzyć się z kolejnym dniem pracy, to co w tym niewłaściwego?

— Nic — przyznaje pani Sadurbhai. Czuje, że jest na przegranej pozycji, ale rozumie też, że tylko głupiec ginie, nie dobywając broni. — Niewłaściwe jest to, że w tym nie ma żadnego miejsca dla Parvati.

— Parvati, mój kwiatuszku. — Powietrze w kuchni jest gęste jak syrop. Pan Nandha czuje ciężar i bezwładność każdego słowa, każdego ruchu głowy. — Jesteś nieszczęśliwa? Czegoś ci brakuje?

Parvati chce odpowiedzieć, ale matka wchodzi jej w słowo.

— Moja córka chciałaby mieć trochę uznania za to, że jest żoną ważnego i oddanego pracy fachowca, a nie siedzieć ukryta na dachu bloku w centrum miasta.

— Parvati, to prawda?

— Nie — odpowiada ona. — Myślałam, że może…

Lecz matka znów ją przekrzykuje:

— Mogła wybierać i przebierać, kogo tylko zechciała: urzędników państwowych, prawników, biznesmenów, nawet polityków, a każdy z nich zapewniłby jej należny dom, eksponował ją jak kwiat i dał wszystko, na co zasługuje!

— Parvati, skarbie, ja nic nie rozumiem. Myślałem, że jesteśmy tutaj szczęśliwi.

— To naprawdę nic nie rozumiesz, jeśli nie wiesz, że moja córka mogła mieć wszystkie skarby Mogołów i zrzekłaby się ich wszystkich dla dziecka…

— Mamo! Nie! — Parvati płacze.

— …dla porządnego dziecka. Dziecka godnego jej statusu. Prawdziwego dziedzica.

Powietrze gęstnieje jeszcze bardziej. Pan Nandha ledwo może obrócić głowę ku pani Sadurbhai.

— Bramina? O to wam chodzi? Parvati, to prawda?

Żona szlocha na końcu stołu z twarzą skrytą w dupatcie. Pan Nandha czuje, jak od jej szlochów drży stół.

— Bramin. Dziecko genetycznie zmodyfikowane. Dziecko, które żyje dwa razy dłużej, dorasta dwa razy szybciej. Które nigdy nie dostanie raka, ani Alzheimera, ani artretyzmu, czy innych chorób starości, które nas czekają. Nasze dziecko, Parvati. Owoc naszego związku. Naprawdę tego chcesz? Zabierzemy nasz zarodek do lekarzy, którzy otworzą go, rozbiorą go na części i pozmieniają tak, że nie będzie już nasz, a potem poskładają i włożą ci do środka. Naszprycują cię hormonami i lekami na płodność i wepchną ci go do macicy, aż ten obcy twór się przyjmie i zacznie rosnąć, rozdymając cię od środka.

— Dlaczego jej tego odmawiać?! — wykrzykuje pani Sadurbhai. — Jaki rodzic nie skorzysta z szansy, żeby mieć idealne dziecko? Chcesz odmówić tego matce?

— Bo oni nie są ludźmi! — krzyczy pan Nandha. — Widzieliście ich? Ja ich widziałem. Widzę ich codziennie, na ulicach, w biurach. Wyglądają młodo, ale nie ma w nich niczego, co byśmy znali. Aeai i Bramini to nasza zguba. Jesteśmy niepotrzebni. Ślepa ścieżka ewolucji. Ja walczę z nieludzkimi potworami, nie wpuszczę czegoś takiego do łona własnej żony. — Ręce mu się trzęsą. To nie powinno tak wyglądać. Widzisz, do czego cię doprowadziły te kobiety? Pan Nandha odpycha się od stołu i wstaje. Czuje się wysoki, potężny i rozmyty jak awatar z jego skrzynki, wypełniający całe budynki. — Teraz wychodzę. Mam sprawy służbowe. Możliwe, że wrócę dopiero jutro, ale kiedy wrócę, twojej matki ma już nie być pod tym dachem.

Głos Parvati goni go po schodach.

— To starsza kobieta, gdzie ona się podzieje o tej porze? Nie możesz wyrzucać starszej kobiety na ulicę!

Pan Nandha nie odpowiada. Ma aeai do ekskomunikowania. Kiedy wychodzi z hallu państwowego bloku mieszkalnego i idzie do państwowego samochodu, spod stóp zrywają mu się gołębie, klaszcząc świszcząco skrzydłami. W pięści ściska wizerunek Kalkiego z kości słoniowej.

ROZDZIAŁ 37

SHAHEEN BADOOR KHAN

Niegdyś z tej wieżyczki bębniarze witali gości idących tu ścieżką przez bagna. Po obu stronach fruwało wodne ptactwo — czaple, żurawie, warzęchy, dzikie kaczki — to one skłoniły Moazama Ali Khana do wybudowania domku myśliwskiego właśnie na zimowym terenie zalewowym Ghaghry, nieopodal jeziora Ramgarh. Jezioro dawno wyschło, bagna są połacią spękanego błota, ptaki odleciały. Za życia Shaheen Badoor Khana dźwięk bębnów ani razu nie zabrzmiał z nakkar chany. Pawilon był na wpół zrujnowany nawet za czasów jego ojca, Asada Badoor Khana, śpiącego w objęciach Allacha pod prostym marmurowym prostokątem na rodzinnym cmentarzu. W ciągu jego życia — najpierw pokoje, potem apartamenty, a później całe skrzydła poddawały się upałowi, kurzowi, gnijącym i odklejającym się tkaninom, tynkom pleśniejącym i łuszczącym się w monsunowej wilgoci. Nawet cmentarzyk jest zarośnięty trawą i wybujałymi chwastami, teraz zwiędłymi i pożółkłymi od suszy. Ocieniające pawilon asioki gospodarze wycięli jedno po drugim na opał.

Shaheen Badoor Khan nigdy nie lubił starego myśliwskiego pawilonu w Ramgarh Kothi. Dlatego właśnie przyjechał tu się ukryć. Nikt poza ludźmi, którym ufa, nie ma pojęcia, że on jeszcze stoi.

Trąbił klaksonem przez dziesięć minut, zanim personelowi przyszło do głowy, że ktoś może zechcieć odwiedzić pawilon. Stróżowała tu para starych, biednych, ale dumnych muzułmanów, on był kiedyś nauczycielem. W zamian za zmaganie się z entropią mogli za darmo mieszkać w jednym skrzydle i dostawali co tydzień garść rupii na ryż i dal. Mężczyzna, Musa, otwierając mu podwójną bramę, nie mógł ukryć zdumienia. Może chodzi o niezapowiedzianą wizytę po czterech latach zapomnienia. A może wie wszystko z „Głosu Bharatu”. Shaheen Badoor Khan wjechał pod osłonę stajennego dachu i polecił gospodarzowi zamknąć i podeprzeć bramę.