Выбрать главу

Pod horyzontem, po wschodniej stronie przypominającym czarny mur, Shaheen Badoor Khan chodził między zapylonymi grobami swego rodu. Jego mogolscy przodkowie nazywali monsun Młotem Boga. Ten młot już opadł, a on wciąż żyje. Może planować. Może nawet żywić nadzieję.

Mauzoleum Moazama Ali Khana stało pomiędzy obłymi kikutami drzew w najstarszej części cmentarza — był to pierwszy Khan pochowany tutaj, na żwirowym wzniesieniu ponad rzecznymi osadami. Musowie stopniowo wycięli ocieniające go rośliny, ale obecnemu zarządcy Ramgarhu odpowiadało takie ogołocenie. Pozwalało grobowcowi, małemu, acz o klasycznych proporcjach, rozprostować kości, dawało odetchnąć jego piaskowcowej skórze, eksponowało go. Shaheen Badoor Khan pochylił się i wszedł przez wschodni łuk do zwieńczonego kopułą wnętrza. Delikatne, filigranowe ścianki dawno się powykruszały, wiedział też z dziecięcych wypraw, że kryptę pod spodem zamieszkują nietoperze, ale nawet w tym opłakanym stanie grób założyciela linii Khanów-polityków cieszył wzrok gościa. Moazam Ali wiódł życie pełne zaszczytów i intryg, jako premier Nawabów z Awadhu w czasach gdy słabnący Mogołowie z Agry wykrwawiali się z władzy na rzecz swoich tytularnych wasali w Lucknow. Doglądał przemiany brudnego średniowiecznego kupieckiego miasta w kwiat islamskiej cywilizacji, a potem, wyczuwając kruchość tego wszystkiego w zapachu pomady do włosów wysłanników Kompanii Wschodnioindyjskiej, wycofał się z życia publicznego, razem z niedużym, ale legendarnym haremem perskich poetek, by studiować suficki mistycyzm w podarowanym mu przez wdzięczny naród pawilonie myśliwskim. Pierwszy i największy z Khanów. Od czasu gdy Moazam Ali i jego poetessy żyły tu i studiowały wśród nawołujących się bagiennych ptaków, wszystko powoli rozsypywało się w proch. Mrok pod kopułą tężał z każdą chwilą, gdy nad Ramgarh Kothi nacierał monsun, ze swoją obietnicą nawodnienia bagien i odrestaurowania jezior. Palce Shaheena Badoor Khana obwodzą kontur mihraba, niszy wskazującej kierunek na Mekkę.

Dwa pokolenia później Mushtaq Khan spoczywa pod eleganckim ćhatri, otwartym na wiatr i pył. Uratował reputację i fortunę rodu, pozostając lojalny Radźowi, gdy buntowały się północne Indie. Ryciny w gazetach z roku 1857 ukazują go broniącego majątku i rodziny przed oblężeniem hord sipajów, z pistoletami w obu rękach, w kłębach prochowego dymu. Prawda była mniej spektakularna; mały oddział buntowników zaatakował Ramgarh i został odparty bez ofiar ogniem z lekkiej broni, ale i to wystarczyło, by dosłużył się od Brytyjczyków tytułu Wiernego Mahometanina, a od Hindusów Khana Mordercy; plusy u władców Radźu skrzętnie przekuł w kampanię domagającą się specjalnych praw politycznych dla muzułmanów. Jakże byłby dumny, myśli Shaheen Badoor Khan, widząc jak z tych nasion rodzi się muzułmańskie państwo, Kraj Czystych[4]. Jakże złamałoby mu się serce, gdyby Kraj Czystych stał się średniowieczną teokracją, rozdartą potem plemiennymi wojnami. Słowo Boże głoszone kałachami. Czas, śmierć i proch. Nad martwym bagnem rozniósł się dźwięk świątynnych dzwonów. Z południa dobiegał nieustający ryk syreny pociągu. Powietrzem wstrząsnął cichy grzmot.

A tu, pod marmurową stelą na żwirowym brzegu, w jedynym miejscu o ziemi głębokiej na tyle, by pomieścić grób, leżał jego dziadek, Sayid Raiz Khan, sędzia i budowniczy państwa, dzięki któremu jego żona i rodzina bezpiecznie przetrwały Wojny Rozbiorowe, w których zginęło milion osób, nieugięty w przekonaniu, że muszą być Indie, a w tych Indiach, aby były wierne idei Nehru z roku 1947, miejsce honorowe powinni zajmować muzułmanie. Tu zaś, jego ojciec: prawnik-lobbysta i aktywny poseł dwóch parlamentów, pierwszego w Delhi, drugiego w Varanasi. Też walczył we własnych Wojnach Rozbiorowych. Khanowie: Wierni Mahometanie — każde pokolenie walczy przeciwko osiągnięciom poprzedniego, do ostatniej kropli krwi.

Na płaskiej, bezdrzewnej przestrzeni światła samochodu widać z wielu kilometrów. Shaheen Badoor Khan sam schodzi rozpadającymi się schodami z wieżyczki bębniarzy, by otworzyć bramę. Służący w Ramgarh są starzy, potulni i zasługują na sen. Wzdryga się, czując na wardze kroplę deszczu, delikatnie smakuje ją językiem.

Po to rozpętałem tę wojnę.

Lexus wjeżdża na dziedziniec. Jego opływowa, czarna skorupa jest inkrustowana kroplami deszczu. Shaheen Badoor Khan otwiera drzwi. Wysiada Bilquis Badoor Khan. Ma na sobie oficjalne niebiesko-złote szarawary, na głowie czador. Rozumie to. Nie pokazuj twarzy. Wśród ludu, z którego pochodzi, zdarzały się przypadki śmierci ze wstydu.

— Dziękuję, że przyjechałaś — mówi.

Ona unosi rękę. Nie tutaj. Nie teraz. Nie przy służących. On wskazuje kolumnową ćhatri wieżyczki, odsuwa się, gdy żona przechodzi obok, unosząc rąbek czadoru, by wejść po stromych schodkach. Deszcz nabrał już rytmu, horyzont na południowym wschodzie jest feerią błyskawic. Woda leje się strugami z krawędzi kopulastego dachu mogolskiej wieżyczki. Shaheen Badoor Khan mówi:

— Na samym początku muszę ci powiedzieć, że jest mi niezmiernie, niezmiernie przykro za to, co się stało. — Te słowa smakują mu pyłem, prochami przodków przemieszanymi z przesączającym się ku nim deszczem. Pęcznieją mu w ustach. — Ja… nie, my… mieliśmy umowę, złamałem ją i jakimś sposobem to się rozniosło. Reszta należy do historii. Byłem niewybaczalnie głupi, i to się na mnie zemściło.

Nie wiedział, kiedy zaczęła go podejrzewać, ale zaraz po urodzeniu Dary stało się jasne, że Bilquis to nie wszystko, czego pożąda. Ich ślub był ostatnim mogolskim małżeństwem, zawartym dla rodu, władzy i politycznych celów. Tylko raz rozmawiali o tym otwarcie, po tym, jak Jehan wyjechał na studia i nagle okazało się, że w haweli jest za dużo służących, a po korytarzach niesie się echo. Rozmowa była wymuszona, oschła, bolesna — każde zdanie pełne aluzji i elizji na użytek służby, bo wszystkie ściany miały uszy — i długa w sam raz na tyle, by zawrzeć ugodę: on nigdy nie pozwoli, by to zagroziło rodzinie czy rządowi, ona zaś pozostanie porządną, obowiązkową żoną polityka. Nie sypiali ze sobą od dziesięciu lat.

To. Nigdy tego problemu między sobą nie nazwali. Shaheen Badoor Khan nie jest nawet pewien, czy istnieje odpowiednia nazwa. Jego skłonność? Jego grzech? Słabość, cierń w boku? Zboczenie? W języku dwojga ludzi nie ma na to słów.

Deszcz jest tak silny, że ledwo słychać, co Shaheen mówi.

— Mam jeszcze parę znajomości; uda nam się bezpiecznie wydostać z Bharatu. Bezpośrednim samolotem do Kathmandu. Do Nepalu wpuszczą nas bez problemu. A stamtąd mamy połączenia na cały świat. Ja preferowałbym północną Europę, może Finlandię albo Norwegię. To duże, słabo zaludnione kraje, będziemy mogli bezpiecznie sobie żyć. Mam fundusze w czekach bankowych na okaziciela, wystarczy, żeby kupić sobie dom i żyć na odpowiednim poziomie, choć może nie w takim komforcie, jakim cieszymy się w Bharacie. Jest tam drogo i ciężko będzie przyzwyczaić się do klimatu, ale myślę że Skandynawia to najlepszy wybór. Bilquis zamyka oczy. Unosi rękę.

— Proszę, przestań już.

— Nie musi być Skandynawia. Inny dobry, daleki kraj to Nowa Zelandia…

— Shaheen: ani Skandynawia, ani Nowa Zelandia. Nigdzie z tobą nie pojadę. Już dość: to nie ty powinieneś przepraszać. To ja, Shaheen, złamałam umowę. Ja im powiedziałam. Myślisz, że tylko ty masz podwójne życie? Nie! Nie tylko! Z tobą tak zawsze, Shaheen, taki zarozumiały, myślisz, że tylko ty możesz mieć swoje tajemnice i kłamstwa. Shaheen, od pięciu lat pracuję dla N.K. Jivanjeego. Dla Shivaji, Shaheen. To ja, begum Bilquis Badoor Khan, wydałam cię hinduskim nacjonalistom.

вернуться

4

W języku urdu — Pakistan (przyp. tłum.).