Shaheen Badoor Khan czuje, że deszcz, grzmoty i głos żony zlewają się w jeden cichy szum. Teraz rozumie, jak to jest: umrzeć od szoku.
— Co to ma być? — słyszy własny głos. — To bzdury, bzdury, bzdury gadasz, kobieto.
— Tak, to chyba musi wyglądać jak bzdury: żeby żona wydała męża jego największemu wrogowi? Ale zrobiłam to, Shaheen. Zdradziłam cię dla hindusów. Twoja własna żona. Od której odwracałeś się każdej nocy, kiedy jeszcze spaliśmy razem. Pieprzyliśmy się pięć razy i pięć razy poczęliśmy. Liczyłam: pięć razy, kobiety pamiętają takie rzeczy. I tylko dwa razy udało się donosić, to nasi wspaniali synowie. Pięć razy. Przykro mi. Co, szokuje cię moje grubiaństwo? Nie tak powinny mówić begum? Powinieneś usłyszeć, co begum gadają między sobą, Shaheen. Bo kobiety gadają. Uszy by ci spłonęły ze wstydu. Bezwstydnice z nas, w naszych pokojach, w naszym towarzystwie. One wiedzą, wszystkie kobiety wiedzą. Pieprzyliśmy się pięć razy, Khan. Powiedziałam im, ale nie o tym. Tego im nie powiedziałam. Shaheen. Nie powiedziałam im, bo nadal sobie myślałam: to wielki człowiek, gwiazda idąca w górę po czarnym niebie, przed nim wysokie stanowiska, zaszczyty, nawet jeśli leży w oddzielnym łóżku i marzy o stworzeniach, które dla mnie nawet nie są ludźmi. Żona potrafi upychać różne sprawy na dnie umysłu, jeśli tylko myśli, że jej mąż może dokonać wielkich czynów, równie wielkich, jak ci pochowani tutaj twoi przodkowie. Kobieta, która mogła przebierać w mężczyznach, którzy kochaliby ją sercem i ciałem, którzy może także osiągnęliby wysokie stanowiska. Kobieta, która ma własne wykształcenie, własny potencjał i została zapędzona pod złotą purdę, bo na każdą prawniczkę przypada teraz pięciu prawników. Rozumiesz, Shaheen, co mówię? Taka kobieta ma swoje oczekiwania. I jeśli ta gwiazda idzie w górę, a potem zatrzymuje się i tak stoi, i nie idzie wyżej, a inne gwiazdy pną się dalej i ją przyćmiewają…
To co ma zrobić taka kobieta? Co ma zrobić taka żona i taka begum?
Shaheen Badoor Khan w hańbie zakrywa twarz dłońmi, ale nie powstrzymuje to słów, które przebijają się przez deszcz, przez gromy, przez jego własne palce. Miał się za dobrego i uczciwego doradcę swojej przywódczyni, rządu i państwa, pamięta jednak, jak zareagował, kiedy podczas lotu powrotnego znad Kunda Khadar Sajida Rana zaproponowała mu posadę w rządzie: lęk przed zdemaskowaniem, lęk, że to wylewa się z niego, jak krew z poderżniętego gardła. Widzi teraz, ile razy, przy ilu okazjach mógł uczynić ten krok we władzę i się wycofał, sparaliżowany groźbą nieuniknionego upadku.
— Jivanjee? — mówi słabym głosem. Ta starożytna mogolska bębniarska wieżyczka jest teraz okiem szaleństwa: jego żona agentką N.K. Jivanjeego.
Bilquis się śmieje. To najokropniejszy dźwięk na świecie.
— Tak, Jivanjee. We wszystkie te popołudnia, kiedy ty siedziałeś w Sabha, a ja przyjmowałam swoje koleżanki prawniczki, myślałeś, że o czym tam rozmawiamy? O cenach nieruchomości, dzieciach-Braminach i wynikach krykieta? O polityce, Shaheen. Najlepsze prawniczki w Varanasi, co innego mogłoby nas zająć? Byłyśmy gabinetem cieni. Na palmerach puszczałyśmy sobie symulację. Wiesz, co ci powiem? Na mojej dźharoce miałam ludzi zdolniejszych niż cały gabinet Sajidy Rany. Och tak, Sajidy Rany, wielkiej matki, której nie dorówna żadna kobieta. No cóż, w naszym Bharacie nie było wojny o wodę. Nasz Bharat nie zaznał trzyletniej suszy, ani wrogości Ameryki za siedzenie w kieszeni dataradźów. W naszym Bharacie razem z Awadhem i Zjednoczonym Bengalem wdrożyliśmy Plan Zarządzania Wodą w Dolinie Gangesu. Rządziliśmy tym państwem lepiej niż ty, Shaheen, a wiesz po co? Żeby się przekonać, czy umiemy. Żeby zobaczyć, czy damy radę zrobić to lepiej. I dałyśmy. Gadała o tym cała stolica, ale ty nie słyszysz takiej gadki, prawda? Babskiego gadania. Gadania po próżnicy. Natomiast N.K. Jivanjee usłyszał. Usłyszeli Shivaji, i to kolejna rzecz, której nie mogę ci wybaczyć. Hinduski polityk poznał się na talencie, bez względu na jego płeć i religię, na którym nie poznał się własny mąż. Staliśmy się dla Shivaji doradcami strategicznymi, nasza skromna popołudniowa herbatka w ogrodzie. Była to gra warta świeczki, nawet teraz. Ciągle tylko miałam nadzieję, że jak przyjdziesz do domu, to nie wspomnisz ani słowem, co tam knujecie w Sabha, żebym mogła czytać ci w myślach, pytać siebie, co zrobiłabym na twoim miejscu, i próbować cię przechytrzyć i wymanewrować. Za każdym razem, kiedy wracałeś, klnąc, że ten Jivanjee zawsze jest o jeden krok do przodu, to byłam ja. — Dotyka piersi, nie widząc już męża, nie widząc spadającego na Ramgarh deszczu, widząc jedynie swoje wspomnienie wspaniałej gry, która zawładnęła jej życiem.
— Jivanjee — szepcze Shaheen Badoor Khan. — Sprzedałaś mnie Jivanjeemu.
Tama, która trzymała tak długo, szeroka i wysoka, pęka: Shaheen Badoor Khan czuje, że w środku, tam, gdzie tkwią nagromadzone przez lata kłamstwa i sekrety, ma tylko ryk, prymitywny skowyt, jak nicość przed stworzeniem. Wyrywa się teraz z niego. Nie umie go powstrzymać, nie potrafi zamknąć go w sobie. Jego próżnia szarpie mu organy wewnętrzne. Pada na kolana. Pełznie na kolanach ku żonie; wszystko runęło. Śmiał żywić nadzieję i za to zadufanie odebrano mu ją, odebrano mu wszystko. Nie ma już nadziei. Zwierzęcy skowyt zamienia się w skomlenie, łkanie na pograniczu mdłości. Bilquis się cofa. Boi się. Tego jej plan gry i strategia nie przewidywały. Shaheen Badoor Khan stoi na czworakach, jak pies, wydając jęki bólu.
— Przestań, proszę, przestań — błaga Bilquis. — Miejże choć trochę godności.
Shaheen Badoor Khan podnosi na nią wzrok. Bilquis w przerażeniu zakrywa dłonią usta. Nie poznaje go, jest innym człowiekiem. Ta gra zniszczyła ich oboje.
Odchodzi od istoty skulonej na gładkim piaskowcu podłogi wieży, wymiotującej skażoną ropą własnego życia. Wymacuje stopą schody z piaskowca, ucieka między kurtyny deszczu.
ROZDZIAŁ 38
PAN NANDHA
Surowa polifonia Magnificat Bacha wiruje wokół pana Nandhy, gdy tilt-jet zakręca nad rzeką. Zwiastujący monsun gorący wiatr uderza w ghaty. Podmuchy wywołane przez front atmosferyczny rozsiewają po Matce Gandze ładnie uporządkowane flotylle łódeczek dija i miotają tilt-jetem. Pan Nandha widzi błyskawice odbijające się w hełmie pani pilot, potem jej dłonie bezpiecznie ich zawracają. Przed nimi, trzy pozostałe samoloty w formacji kreślą ruchome świetlne wzory na tle łuny nad miastem. Kashi. Miasto światła.
W polu wspomaganego widzenia pana Nandhy nad Varanasi górują bogowie, wyżsi nawet od monsunu, ich wahany pełzną po błocie i gównie, korony sięgają stratosfery. Bogowie jak zwały burzowych chmur, z uniesionymi, trzeszczącymi od błyskawic atrybutami, zwielokrotnione ręce wykonują z meteorologiczną powolnością święte mudry. Łączność została odcięta, gdy oddział ekskomunikantów wystartował z wojskowego lotniska. Prasada przechwyciła w kablach paręset aeai pierwszego poziomu, ale poza tym w biurze na piątym piętrze było cicho, ciszą niewinną lub martwą. Szyk się rozpada, światełka pozycyjne tańczą akrobatycznie pomiędzy Ganeśią, Karttikeją, Kali i Kryszną. Usta pana Nandhy bezgłośnie modlą się „magnificat magnificat”, gdy tilt-jet przechyla się i nurkuje przez Ganeśię rozpadającego się na piksele wielkości dłoni. Jak włócznia w boku, myśli. Pani pilot przestawia silniki na końcach skrzydeł w tryb lądowania i zaczyna schodzić przez kolejne woale boskiego światła. Pan Nandha klika, wyłączając grafikę. Bogowie znikają, jak tknięci niewiarą — po latach przyjaźni z nimi i tak wyczuwa ich obecność, jako coś elektryzującego w tyle głowy. Broń ciąży mu ponuro na sercu.