– Bardzo dużo pani wie – dokonał odkrycia drugi, najwidoczniej wyznaczony do roli tego gorszego, siląc się na przekąs.
Machnęłam ręką, bo już straciłam cierpliwość i wpatrzyłam się w pierwszego.
– Wchodził – wyznał z resztkami oporu. – Z tarasu do domu. Możliwe, że tylko otworzył drzwi, wyszedł na chwilę i wrócił…
– Ktoś był w ogrodzie, skorzystał z okazji i rąbnął – podchwyciłam. – Cholera, nie mam pojęcia, jak to wszystko wyglądało, ten jego dom i ogród, nigdy się tym nie interesowałam. Ale nie szkodzi, dowiem się…
– Od kogo? – wdarł się ostro drugi.
– Niech pan mnie nie rozśmiesza, od znajomych osób. Tłumy to wiedzą.
– Napomknęła pani coś o motywach? – podjął z nadzieją pierwszy.
Odsapnęłam, ulżyło mi i zebrałam myśli. Nie, zbyt wielkich kłód pod nogi nie zamierzałam im rzucać.
– Ostrzegam panów, że to jest mój osobisty wymysł, a motywy dopuszczam niejako podwójne. Młody to on już nie był, z wiekiem popadł w megalomanię rozdętą i zaczął przerabiać wieszczów na swoje kopyto. Wszystko przerabiał na swoje kopyto. Ekranizował rozmaite rzeczy wedle własnego gustu, paskudząc treść i formę, jedno i drugie powszechnie znane i wysoko cenione, i w końcu ktoś mógł tego nie wytrzymać. Albo go trzasnął z zemsty za dzieła wykonane, albo nie chciał dopuścić do kolejnego. I nie było na niego siły, miał wysokie protekcje, nasze władze, niestety, za szkolnych czasów nie czytały książek, najwyżej bryki, więc nie czuły paskudztwa, finansowały, można powiedzieć, bezmyślnie. Ktoś nie znalazł innej drogi ukrócenia procederu, jak tylko usunąć go z tego świata, co sama chętnie bym uczyniła, ale jakoś nie miałam okazji. A drugi kierunek zwyczajny, kwestia kariery, komuś bruździł, nogę podstawiał albo, co, łatwo mu było, no i sprawca stracił cierpliwość. Ogólnie mówię, bo szczegółowo tego środowiska nie znam. Poszukajcie jego innych wrogów, nie ja jedna na świecie.
Nie wydawali się zadowoleni i widać było, że na żadne moje pytanie postarają się już nie odpowiedzieć. Pogawędka nie trwała długo i to raczej ja ich uszczęśliwiłam własnymi poglądami, a nie oni mnie. Poszli sobie wreszcie, dostarczywszy mi wyłącznie tego jakiegoś Waldemara Krzyckiego, o którym, byłam pewna, w życiu nie słyszałam.
Z pewnym wysiłkiem wróciłam do równowagi i zajęłam się sobą.
Kasety kasetami, ale korcił mnie też straszliwie adres Ewy Marsz, głównie chyba dlatego, że okazał się trudno osiągalny, chociaż z drugiej strony nawet ukrywającą się osobę w miejscu zamieszkania jakoś da się złapać. W ostateczności wystarczyłby mi jej numer telefonu, dalej już dałabym sobie radę.
W banku zdobyłam tylko stary adres, sprzed lat. Nie wprowadziła później żadnej zmiany, korespondencja nie szła nigdzie, miała być odbierana. Numery telefonów zastrzeżone, zaprzyjaźniona pani zadzwoniła od razu, przy mnie, ale domowy nie odpowiadał, a komórka była wyłączona. Ewa Marsz, najwyraźniej w świecie, odcięła się od kontaktów ze społeczeństwem.
Podałam własne numery i numer komórki Lalki ze słabą nadzieją, że może bodaj do Lalki ona się odezwie i niczego więcej dokonać nie zdążyłam. W drodze do domu dopadł mnie pan Tadeusz.
Powinnam sobie załatwić w samochodzie zestaw głośnomówiący, ale jakoś nigdy nie miałam na to czasu. Także serca, od tych wszystkich wynalazków dla młodzieży odrzucało mnie, co trzy miesiące zmiana, już rzeczywiście nie mam, co robić, ustawicznie tylko kupować nowe ustrojstwo i uczyć się nowych metod prztykania! Nic dziwnego, że ogólny poziom oświaty jest taki niski, skoro oni zajęci są wyłącznie zdobywaniem wiedzy na tle ulepszeń w elektronice. Ulepszeń, cha, cha!
Zestawu, zatem nie posiadałam i obecność radiowozu na ulicy nie pozwalała mi przyłożyć komórki do ucha. Dziwne sztuki czyniąc, wcisnęłam się przy Hożej na miejsce dla inwalidy, jeśli się ktoś przyczepi, będę udawała, że wcale nie stoję, tylko tak wolno przejeżdżam, są ograniczenia szybkości czy nie?! Co prawda nie wiadomo, gdzie przejeżdżam, chyba przez budynek na durch, ale może nie zauważyłam zabudowań. Albo myślałam, że zmieszczę się w drzwi do sklepu, optymistka jestem.
– Ja nie wiem, pani Joanno, czy nie należałoby zmodyfikować planów – powiedział zakłopotany pan Tadeusz. – Przepraszam, że pani zawracam głowę, może ja w ogóle przeszkadzam?
– Nie, wcale – zapewniłam go, niespokojnie latając wzrokiem po wstecznych lusterkach. – Jakich planów?
– To może pani zaszkodzić, plotki się tak łatwo rozchodzą, a zna pani przecież media…
– Jakich planów?!
– Już mówię. Co do tej działki od Luizy… to znaczy od córki Wajchenmanna, może powinna się pani wstrzymać z zakupem…
– Po pierwsze, sam mnie pan pogonił, po drugie przecież już wysłałam zadatek i mam od niej podpis na prawie pierwokupu, a po trzecie, dlaczego? Co się stało od przedwczoraj?
– No właśnie, te plotki… Ze względu na możliwe plotki…
– Jakie plotki…?!!!
– No jak to, pani nie wie? – zgorszył się pan Tadeusz. – Oczywiście, że to bzdura, ale zaczynają krążyć, może to za dużo powiedziane, mogą zacząć krążyć pogłoski, jakoby miała pani coś wspólnego ze śmiercią Wajchenmanna…
Po wizycie dwóch czarujących gliniarzy nie zdziwiłam się wcale, za to pojęłam nagle, skąd moje zaszczytne miejsce na liście podejrzanych. Nie dość, że uczucia do niego, to jeszcze korzyść…
– Kto takie kretyństwo wymyślił?
– No, nie ja przecież! – zdenerwował się pan Tadeusz. – Nie wiem, kto… Ale przesłuchiwała mnie policja jako pani agenta, zdaje się, że nie mnie jednego…
– Niech się pan nie martwi, mnie też.
– Jak to, już…? Chyba za dużo mówiła pani publicznie, co pani o nim myśli, a on teraz chciał się złapać za „Krzyżowców” Kossak – Szczuckiej…
– Za co…?!
– Za „Krzyżowców”…
Łaska boska, że stałam, bo w trakcie jazdy chyba bym spowodowała katastrofę.
– Pan jest pijany, czy mnie jakaś maligna opadła? Co pan mówi?
– Jak to, nie wiedziała pani…?
– Przecież mnie nie było!
– No tak, możliwe. Pertraktacje zaczynał…
– Nie, tego już za wiele. „Krzyżowców”…?! Przysięgam Bogu, gdyby jeszcze żył, zabiłabym go własną ręką! Gdzie on mieszka?!
– Przecież nie żyje.
– Ja nie wiem, czy nie żyje! Ja jego trupa nie widziałam! Pan widział? Na własne oczy?
– Nie, ale…
– Gdzie on mieszka?!!!
Pan Tadeusz wydawał się lekko skołowany.
– Niedaleko pani, ta duża willa przy samym parku wilanowskim, jak ta ulica się nazywa, zapomniałem, Wygodna czy coś takiego… Ale, po co to pani, jego zwłoki już tam nie leżą…
– Zabrali?
– No oczywiście, od razu…
– Szkoda. Warto by wezwać paru kibiców piłkarskich, żeby na nich odtańczyli jakiś prestiżowy mecz. Przy tym przesłuchaniu nie powiedzieli panu, jak ja go miałam kropnąć na odległość?
– Nie musiała pani osobiście. No, więc właśnie… Może ja wpadnę do pani, bo to trochę śliski temat…
W jednym z lusterek ujrzałam nagle dwie panie w mundurkach, sprawdzające w samochodach bileciki parkingowe. Zbliżały się do mnie. Niech ja skonam, Paryż…!
– Tak – zgodziłam się, czym prędzej. – Niech pan wpadnie od razu. Ja właśnie jadę do domu i za pół godziny tam będę, do zobaczenia.
Zdążyłam wyjechać z miejsca dla inwalidy, zanim panie do mnie dotarły.
Upór mnie wiódł, był silniejszy ode mnie. Stary adres Ewy Marsz, przy Czeczota, miałam może szansę tam się czegoś dowiedzieć. Zaczęłam jechać strasznie dziwną trasą, w Odyńca postanowiłam wjechać od strony alei Niepodległości, żeby tego Czeczota mieć po prawej, bo mętnie pamiętałam, że trudno go znaleźć. Musiałam, zatem przebić się do alei Niepodległości, zaplanowałam sobie Madalińskiego, ale na Puławskiej był jakiś korek i w rezultacie, najgłupiej w świecie, skręciłam w Narbutta. Wijąc się po jednych kierunkach ruchu, mogłam dalej osiągnąć Kazimierzowską, ale tuż za Wiśniową znów trafiłam na korek. Nietypowy. Gliny, dwie karetki pogotowia, dwa lekko uszkodzone samochody, taśmy i tłum ludzi. Cofnąć się nie dałam rady, za mną już hamowali następni, bo każdy był taki mądry, żeby tędy ominąć korek na Puławskiej, do przodu jechać owszem, proszę bardzo, najwcześniej za jakieś pół godziny albo i lepiej.