– Pani tu, co? – spytał otwór gębowy poniżej oczu.
– Chodzi mi o kogoś spod czwórki. Pani tu mieszka dłużej? Zna pani może sąsiadów?
– Pani jest sama?
Zdumiałam się. Męża i dzieci ma na myśli czy co?
– W jakim sensie sama?
Łypała okiem, próbując spojrzeć za moje plecy tak sugestywnie, że też się obejrzałam, czy ktoś się gdzieś za mną nie czai, ale nie, nikogo nie było.
– Tutaj, mówię, czy pani jest sama, czy z kim?
– Sama, proszę pani. Ja umiem chodzić, nie potrzebuję towarzystwa.
Baba cofnęła się, zmniejszyła szparę w drzwiach i zaczęła gmerać przy łańcuchu. Wyglądało na to, że jednak nie uniknę ceremonii.
I rzeczywiście.
– Pani wejdzie – rozkazała.
Robiła wrażenie przeraźliwie typowe, idealnie przeciętna, zażywna i chciwa wrażeń dwustronnych. Z siebie wypuści i ode mnie dostanie. Byłam skłonna pójść na taką wymianę, z góry wiedząc, że rozczaruję ją beznadziejnie.
W ostatniej chwili przypomniałam sobie panieńskie nazwisko Ewy Marsz.
– Tu podobno mieszkali kiedyś państwo Wystrzyk…?
– A to pani ich szuka?
– No właśnie, szukam. Pani może ich znała?
Prychnęła wzgardliwie i wzruszyła ramionami.
– Pani usiądzie, bo co to tak stać. A jak ich mam nie znać, jak mi nad głową siedzą i w sufit walą!
Odruchowo spojrzałam w górę.
– Nie walą…
– Bo ich jak raz nie ma.
– To znaczy, że nadal tu mieszkają?
– No pewnie. A teraz to ich nie ma, bo on do sanatorium pojechał, a ona tam razem z nim siedzi i pilnuje, i usługuje. A na co oni pani? Pani w ogólności znajoma?
Nauczyłam się w dawnych czasach błyskawicznie oceniać audytorium i od pierwszego kopa dostosowywać treść i formę wypowiedzi do oczekiwań słuchaczy. Każda nauka się przydaje.
– Osobiście to nie, proszę pani, ale jedna moja przyjaciółka znała ich doskonale dawno temu, bywała u nich ciągle, zdaje się, że tam nawet istnieje jakieś dalekie pokrewieństwo, straciła z nimi kontakt i prosiła mnie, żeby się o nich dowiedzieć.
– A ona sama nie może?
– Nie bardzo, bo od lat nie ma jej w Polsce, to Australia, to Ameryka, tak ją nosiło po świecie, a teraz…
…Gdzie by tę Lalkę wypchnąć…?
– …w Pirenejach siedzi, z nogą ma kłopoty i zrobiła się nieruchawa. Przez te podróże pogubiła ludzi i tak ich szuka. Z Ewą, ich córką, była bardzo zaprzyjaźniona. Córka też tutaj mieszka?
Moja rozmówczyni ożywiła się wyraźnie i jęło się z niej ulewać.
– A, co też pani! Ewa to już dawno od nich uciekła, kiedy to było, z piętnaście lat będzie albo i więcej! Najpierw, wcześniej jeszcze, tak zwyczajnie się wyniosła, nie chciała powiedzieć gdzie się podziewa, całkiem na długo z oczu znikła, ale potem przychodziła czasami, nie bardzo często, ale przychodziła, aż wyszło szydło z worka. Z jednym takim żyła na kocią łapę, że to niby tak dobrowolnie i na zawsze, razem mieszkali bez ślubu. No to się dopiero awantury zaczęły! Awantury to tam zawsze były, bo on, jak się zezłościł, na całą ulicę ryczał, a i bez złości, niby żarty takie, też ryczał, a wtedy to już dom roznosił. Do ślubu marsz, wrzeszczał, do ślubu marsz! Przez wszystkie trzy piętra było słychać. I że to znać ich nie chce jak tego ślubu nie wezmą, więc ona, Ewa znaczy, powiedziała, że dobrze, wezmą ślub, a potem coś się zrobiło dziwnego, bo ten jej gach zaczął tu się pokazywać bez niej. Ale, gdzie, po długim czasie i nawet nie powiem, czy to był ten sam, czy jaki drugi. Z tatusiem w taką komitywę popadł i pokazało się, że wcale tego ślubu nie wzięli. Raz się matce wyrwało, że Ewa od niego też uciekła, bo jednego ojca jej starczy i drugiego nie chce. O co im poszło, to ja nie wiem. No i wtenczas przepadła całkiem i już jej tu więcej nigdy nie było do tej pory. On tam coś ryczał, że w pierze porasta, a ojciec dla niej gnój i mierzwa, ale jeszcze zobaczy i sam jej pokaże, o matce jakoś mowy nie było, ale i nie było, żeby na ulicę poszła albo, co. Matka cicha kobieta i spokojna, tylko w niego wpatrzona jak w obraz święty, jakaś taka całkiem zwyczajna.
Rozpęd wzięła taki, że siedziałam jak mysz pod miotłą. Najwidoczniej dawno z nikim nie rozmawiała, nie plotkowała, nikomu nie dostarczała ekscytujących nowości. Zatchnęło ją, ale bałam się odezwać, żeby nie spłoszyć weny, nie zacementować przypadkiem tego pęknięcia, przez które ulatywał nadmiar duszonych w sobie emocji. Wpatrywałam się w nią wytrzeszczonymi oczami, niewątpliwie pełnymi zachłannego oczekiwania dalszego ciągu. Zapomniałam nawet, że jest to najlepszy sposób na podpuszczanie rozmówcy. Ruszyła dalej.
– A jeszcze do tego w podłogę czymś walił, a mnie nad głową w suficie łomotało, to jak miałam nie słyszeć? I ryczał, ciągle, znaczy się, ryczy, teraz trochę spokoju przez to sanatorium, ale tylko patrzeć jak wróci i znowu będzie. A już mi się zdawało, że wrócił, że tam coś drzwiami szczęka, ale nie, Bóg ustrzegł, bo niemożliwe, żeby był, choćby i pięć minut, a nie ryczał. Herbaty chce, ryczał, pogoda niedobra, ryczał, gdzie coś tam, ryczał, że znaleźć nie może, w telewizji głupoty, też ryczał. A już jak mecz, jaki, nie daj Boże, to chyba siekierą parkiet rąbał, tak się rozlegało, a u mnie najgorzej, bo to przecież zaraz nade mną. Jak się śmieje, to też ryczy, a ciągle się śmieje, guzik do zupy wrzuci albo, co i tak się cieszy, jak komu w zęby wlezie, a tej Ewie to do łóżka szyszki podkładał, miskę z wodą, a kiedyś to kisielu nalał, dobrze słyszałam, że kisiel, ale nie wiem, na prześcieradło czy pod. Takie żarty lubił.
O Jezu… I ona nie uciekła wcześniej…? A, prawda, jako nieletnią przywlekliby ją na siłę z powrotem…
– Wiśniewska się nazywam – i tu w tonie głosu zazgrzytała nienawiść – to nie mówi do mnie inaczej, jak pani Owocek albo jeszcze gorzej, pani Świniewska, oj, przepraszam, czeski błąd, powiada i pęka ze śmiechu. To ja na złość mówiłam panie Wybryk, panie Strzykacz, ale, na co mi to, jak on się z tego cieszył. No, co za człowiek, mówię pani…!
Teraz już i rozgoryczenie się przyplątało. No tak, straszliwe tajemnice odsłaniały się przede mną, ale przecież nie o to mi chodziło. Tatuś Ewy Marsz zdecydowanie przerastał wizję, roztoczoną przez Lalkę, możliwe, że sąsiadka nieco przesadzała, ale możliwe też, że pozbawiony córki mocno się nudził i dla własnej rozrywki rozwijał, co przedniejsze cechy charakteru. Nic dziwnego, że Ewa znikła z horyzontu, na uzyskanie wiedzy o niej nie miałam tutaj żadnych szans.
– Coś rzeczywiście okropnego – przyświadczyłam, nie kryjąc zgrozy. – Zaraz, a ten jej… konkubent… no, ten, co to bez ślubu… Wie pani może, jak się nazywał?
– A co pani z tego, jak on się nazywał, jak ona od niego też uciekła? Z nim, z tym… – wskazała palcem ku górze, najwidoczniej nazwisko pana Wystrzyka budziło w niej wstręt – tak się zakumplowali, że jakby, co o niej wiedział, zaraz by mu powiedział. No, nieprzyzwoicie to, ale ona przecież od ojca uciekła!
– A pani by nie uciekła? – wyrwało mi się.
– Ja…! Ja to bym mu taki kisiel pokazała, że do śmierci by nie zapomniał!
– Ale może z matką ona jakiś kontakt utrzymuje? Matka normalna…
– A gdzie ona tam normalna, co też pani! Druga połowa tego rykacza, sama z siebie to może i owszem, ale jemu się nie sprzeciwi, żeby nie wiem, co. Co on każe, to zrobi, to mowy nie ma, żeby, co wiedziała, a on nie. Co pani myśli, on też tak myślał, bo i takie rzeczy słyszałam, jak się czepiał i gniótł, wiesz gdzie poszła, i wiesz gdzie poszła, mów mi zaraz, ślubny mąż jestem i ojciec, a matka na zbawienie się zaprzysięgała, że tyle wie, co i on. I płakała, aż strach. A on swoje, gnębił i gnębił. Jak tej Ewie zależało, dobrze zrobiła, że matce nie powiedziała…