Nie znałam pani Izy i jej życie uczuciowe nic mnie nie obchodziło, ale wszystkiego wysłuchałam teraz z dużym zainteresowaniem, znakomicie odświeżając zaniedbaną wiedzę. Poczułam, że powinnam się usprawiedliwić, bo też istotnie swoją rozpacz Martusia wypłakiwała wtedy na moim łonie.
– No nie, bez przesady, świństwo ogólnie pamiętałam, oczywiście, a nazwisko owszem, od razu mnie tknęło, tylko musiałam się upewnić…
– Upewnić…! Jeszcze ci było mało…?!
– Okoliczności mi do niego nie pasowały. Czekaj, ty o nim wszystko wiesz, ja mniej. Podobno on był wcześniej przypisany do Ewy Marsz…
– Gówno!!! – prychnęła dziko Martusia, ziejąc mściwym jadem. – Chciał być przypisany! On właśnie takie rzeczy rozgłasza, w ogóle łapie baby, które mogą mu się do czegoś przydać. Wiesz, poznać z ludźmi, wkręcić w środowisko, zaprotegować, a jeszcze do tego pożyczyć pieniędzy. Których nie oddaje!
– Rozumiem z tego, że i ty…
– A jak…?! Jasne, też się dałam naciąć!
– Ale z Ewą Marsz podobno razem mieszkał…
Martusia zacharczała chichotliwie i drwiąco.
– Mieszkał. Owszem, razem. Na tym samym piętrze w dwóch oddzielnych lokalach i przez czysty przypadek. Ona tam miała swoje już dawno, a on wynajął pokój od jakichś, co ciągle wyjeżdżali za granicę i prawie ich nie było. To się nazywało, że razem.
– Ale ogólnie uważało się, że stanowią parę…
– Kto tak uważał? Kto tak mówił? Od niej to słyszałaś? Bo on owszem, dawał to do zrozumienia tak subtelnie, że ciszej by wypadła orkiestra dęta. Ona chciała z nim mieszkać, ale on wolał nie, ona na niego leciała, a on z grzeczności nie odmawiał, ona się uparła, żeby z nim razem pisać scenariusz, a on uległ i nie wiem, co tam jeszcze. Akurat było odwrotnie.
– Skąd wiesz?
– Od niego samego. Trzeba było słyszeć, JAK o tym mówił, nawet łgać porządnie nie potrafił! Ustawicznie mu się coś wyrywało i wyłaziło szydło z worka. Zły na nią jak diabli, męczennika próbuje udawać, hetera taka wyzyskała go, oszukała, wystawiła rufą do wiatru, więc musiał ją porzucić…
– Niekonsekwentny jakby trochę…?
– I nawet sobie z tego nie zdaje sprawy! Albo mnie uważał za kretynkę… Ona może i zwróciła na niego uwagę, w końcu on jest przystojny, tfu… i robi dobre wrażenie, ohyda, z wierzchu sreberko, a w środku gnój! Mogła się tak od razu nie połapać, niechby się nawet z nim zdrzemnęła, ale przecież nie zgłupiała kompletnie! A jeśli nawet, rozum jej wrócił przy scenariuszu.
– Przy jakim scenariuszu? – spytałam podejrzliwie, równocześnie myśląc, że ktoś tu coś poprzestawiał, albo sąsiadka źle podsłuchiwała, albo tatuś dał z siebie zrobić balona.
– Tym, co go razem pisali.
– Zaraz. Jaki znowu scenariusz razem pisali? Pierwsze słyszę.
– Jak to, nic nie wiesz? A…! Może i nie wiesz. Chciał pisać z tobą, bardzo cię przepraszam, to przeze mnie, ale na szczęście nie poszłaś na to. Tu się pokitosiło we własnym gnojku i uleżało bez huku. Ledwo ta jej druga ekranizacja się pokazała, już ją namówił na scenariusz…
– Tak jak ty mnie namawiałaś?
– Nie wypominaj mi, już się przecież przyznałam, że mnie pogięło! Ale pewnie tak. On ma chody, sam będzie reżyserował, takiego kitu jej nawciskał, twierdzi, że mu uwierzyła… No, chyba uwierzyła, skoro napisali, ściśle biorąc, ona napisała. Czytałam to, bardzo dobre, co ja mówię, super, jak w pysk dał jej zasługa, to widać. Odcinkowe. Nakręcili dwa odcinki i nawet ci nie powiem, co z tego wyszło, bo takich słów nie znam. Gówno to byłby niezasłużony komplement. Zrezygnowano z reszty i to chyba gdzieś leży. Potem ten… elegancko chciałam… odrostek płciowy… naraził się Łapińskiemu i poleciał.
– No, no, no – powiedziałam, bo czułam się skołowana i nic innego nie przyszło mi do głowy. I pomyśleć, jakiego niebezpieczeństwa bezwiednie uniknęłam! Nie doceniłam wtedy powagi sytuacji…
– A, czekaj! – przypomniała sobie nagle Martusia. – My tu o bzdetach, a tam Drżączek! Naprawdę nie żyje? Naprawdę zamordowany?
– Magda mówi, że tak.
– Komu się chciało takiego flaka…
Przerwałam jej.
– Jakiś esteta, nie wytrzymał jego twórczości. Gdzie oni mieszkali na tym jednym piętrze? Poręczowi wyrwał się adres?
– Tak, momencik, zaraz sobie przypomnę, bo słyszałam, taka śmieszna ulica… Wiem, Kubusia Puchatka! Gdzie to jest?
– W Śródmieściu. Czekaj. Kubusia Puchatka? Kubusia Puchatka nie istnieje.
– Jak to nie istnieje? – zdziwiła się Martusia.
– Administracyjnie nie istnieje. W praktyce owszem.
– Może ja się zdenerwowałam obrzydliwymi wspomnieniami, ale nie rozumiem, co mówisz. Pamiętam, że słyszałam, że mieszka na Kubusia Puchatka i nawet się tym chwalił.
– Bo to ogólnie eleganckie miejsce. I tak się mówi, ale urzędowo Kubusia Puchatka to jest ulica Warecka. Tak jak Tuwima, to jest Świętokrzyska i Nowy Świat. Już się kiedyś na to narwałam i wiem na pewno.
Zaciekawiłam ją nadzwyczajnie.
– Co ty powiesz, strasznie dziwnie to macie w tej Warszawie. To właściwie jak? Skąd wiadomo, że to jest ulica Kubusia Puchatka?
– Napisane na murze, jak byk. Ale na wejściach do budynków Warecka. Ile?
– Co ile?
– Numer. Chwalił się, że Kubusia Puchatka ile?
Oszołomiona nieco Martusia zaczęła strasznie myśleć.
– Czekaj, nie pamiętam… Ale chyba też słyszałam… Komuś mówił… Już wiem, dwadzieścia ileś! Osiem albo dziewięć. Ale numeru mieszkania nie słyszałam. Pierwsze piętro.
– Bzdura. Warecka w ogóle nie ma tylu numerów. Znaczy, słyszałaś numer mieszkania, też dobrze, to któraś tam klatka schodowa. I gdzie on teraz jest, ten cały Poręcz?
– Pojęcia nie mam. Może w Łodzi? Albo wrócił do Warszawy?
– No nic, jakoś to znajdę…
– A on ci potrzebny do czegoś?
– Przeciwnie, chcę go uniknąć. Potrzebna mi Ewa Marsz.
– Do czego?
– Do niczego. To znaczy, do wszystkiego. Do różnych rzeczy.
Martusia nie wykazała przesadnej dociekliwości, dziabnięta wspomnieniem Poręcza wróciła do wydarzeń zawodowych.
– Wiesz, co oni zrobili z tym ich scenariuszem? Z tą wspólnotą Ewy i swołoczą? W życiu byś nie zgadła! Tam były sceny super, w scenariuszu nieziemsko śmieszne, wiesz, co nakręcili? Flakowate dłużyzny! I zastąpione jedno drugim, zamiast żywej ryby, surrealistyczne cycki ekspedientki! I nic więcej! I to ma być śmieszne…!
– To taki nowy trend – pouczyłam ją. – Jak w „Ogniem i mieczem”, zamiast gąsiorka pana Zagłoby, biust dziewki karczemnej. Wymiana doznań smakowych na wzrokowe.
– Co…?
– Nic, Rzędzian się w to wpatruje i na sam widok odżywa.
– A, rzeczywiście… A dialog w tym arcydziele gorszy niż na reklamach, słowo ci daję, takiego dna dawno nie widziałam! A może nawet nigdy w życiu!
Zaczęłam nagle bardzo dużo rozumieć.
– Kto to robił?
– Taki rozkwitający geniusz, Juliusz Zamorski się nazywa, ktoś go wepchnął na siłę, ktoś z Warszawy oczywiście, wielkie ambicje w nim szaleją…
– A co zrobił do tej pory?
– Z pięć albo sześć filmów już w bólach urodził, rżnie ze starych kryminałów, przerabia na swoje kopyto i wychodzi mu… o…! Takie coś jak Agata Christie w Orient Ekspressie, Poirot w postaci wielkiego, czarnego bałwana z laptopem. Nie umiem inaczej skomentować, tylko tak…