Выбрать главу

Tekst zrozumiały nagle się skończył. W telefonie usłyszałam przerażające jęki, wycia i charkoty, godne izby tortur, podobne nieco do popisów wokalnych amatorów, pełnych nadziei na sukces. Martusia przez chwilę dawała wyraz poglądom bez słów, wyłącznie akustycznie, po czym znów przeszła na ludzki język.

– To już rozumiesz…

– O, tak! – przyświadczyłam gorąco. – Rozumiem coraz więcej…

* * *

Adam Ostrowski uparł się przy złożeniu mi wizyty, co przyjęłam radośnie, rezygnując z zaplanowanych działań, bo też chciałam z nim pogadać. Słowa nie mówił na temat wywiadu, ale sama zgadłam, że właśnie o to mu chodzi. Gdziekolwiek bym się z nim spotkała, wszędzie istniały jakieś zakłócenia i nie mógłby spokojnie nagrywać, u mnie w domu zaś w zasadzie panowała cisza.

Ostrowski był dziennikarzem przyzwoitym. Nie przekręcał wypowiedzi rozmówcy, nie wkładał mu w usta obcych słów, nie wymyślał bzdetów, pytania zadawał sensowne i pisał gramatycznie. Ponadto był sympatyczny i błyskotliwy. Znaliśmy się już parę lat, mieliśmy za sobą trzy wywiady, dwa obszerne, a trzeci malutki, i musiałabym być we wściekle złym humorze, żeby do któregoś z nich się przyczepić i zgłaszać zastrzeżenia.

Usiedliśmy przy kawie i herbacie, Ostrowski wolał kawę.

– I co pani na to? – spytał wprost. – Bo w środowisku aż szumi.

– A co, na twarzy mi nie widać? Powinnam do tego jeszcze kwiczeć perliście i podskakiwać?

Ostrowskiemu myśl się spodobała. Sięgnął do swojej torby.

– To nie wywiad – zastrzegł się. – W każdym razie nie konkretny, jeszcze nie jestem przygotowany. Ale wiadomo przecież, że pani drugi raz tego samego i tak samo nie powtórzy. Mogę nagrywać?

Wzruszyłam ramionami.

– No pewnie. Tylko niech pan przesadnie z kontekstu nie wyrywa.

– Nie, bez obaw. Szczerze mówiąc, sam jestem ciekaw, jakie pani ma podejrzenia. Tak prywatnie.

– Tak prywatnie, to na dwoje babka wróżyła. Mnie osobiście taka cholera na niego brała… zaraz, o którym pan mówi? O Wajchenmannie czy o Drżączku?

– Obaj mnie interesują.

– Z obu się bardzo cieszę i nie zamierzam swoich uczuć ukrywać. I właściwie obu mój pogląd dotyczy. Szlag mnie trafiał taki, że starałam się wyrzucać tych zbuków z pamięci i kompletnie nie znam żadnych szczegółów ich życia prywatnego. Drżączek to taka tam sobie mała, nadęta ropuszka, ale Wajchenmann…? Diabli go wiedzą, co komu złego zrobił i kto go nienawidził za przydeptywanie. Pewno wszyscy. Chyba, że istnieje jakiś wyjątek?

– O wyjątku nie słyszałem.

. – No proszę. Dobrze mi się wydawało. Wobec tego z jednej strony ktoś skrzywdzony służbowo, urzędowo, zastopowany w karierze, wykopany od koryta, a z drugiej szaleniec, któremu ta cudowna twórczość stanęła kością w gardle. Wpadł w szał i kropnął. Trzeciej możliwości nie widzę.

– A Drżączek? Myśli pani, że też komuś przeszkadzał?

– Pan to powinien wiedzieć lepiej ode mnie! Bo ja, tak całkiem prywatnie i na poczekaniu, mogę wymyślić, że jakiemuś kretynowi od reklamy albo od układania programu, no, wszystko jedno jak to się nazywa, wmówił ogrom swego dzieła, hit stulecia, twórczość super, wszystkie nagrody już czekają i aż się trzęsą z niecierpliwości, ten kretyn uwierzył i na niewidzianego grzmotnął salwą z katiuszy. Potem obejrzał zareklamowane przez siebie arcydzieło i z zaćmą na oczach poleciał do Drżączka wyrażać swoje zdanie. Jak oprzytomniał, było za późno, zewłok już leżał.

Ostrowski słuchał z wielkim zainteresowaniem.

– Bardzo mi się podoba ten pani kryminał, chociaż trochę wątpię w aż takie emocje. A nie myśli pani, że jakiś patriota?

– Patriota…? A! Chodzi panu o pokazy, konkursy…?

Ostrowski, rzecz jasna, wiedział o takich rzeczach znacznie lepiej ode mnie.

– Wysyłamy przecież filmy za granicę, na festiwale, te poronione komedie Drżączka też szły, mnie osobiście wstyd za taki poziom.

– Patriotycznie?

– Można to tak określić. Patriotycznie.

– To mnie też wstyd. I z jakim skutkiem?

– Taktownie pomijano je milczeniem.

Pokręciłam głową z powątpiewaniem, usiłując zachować odrobinę obiektywizmu, co mi się raczej nie udało.

– Gdyby Drżączek robił ekranizacje, bezwzględnie stawiałabym na autora dzieła. I gdyby Wajchenmann znęcał się nad żywymi…

– Jak to, kilku złapał…

– No to u mnie wychodzą na prowadzenie. Chyba, że ich uczucia zostały złagodzone reklamą…

– Co też pani mówi, jaką reklamą? – obruszył się Ostrowski, nie kryjąc niesmaku. – To jest antyreklama! Dla autora ciężka kompromitacja. Jak to, jeszcze pani nie powiedziano? No, może istotnie, raczej się o tym milczy.

– Ejże…?

Przyglądałam mu się pytająco i podejrzliwie. Ostrowski skrzywił się i wypił resztkę kawy.

– Po złym filmie sprzedaż książki gwałtownie spada, naprawdę pani o tym nie wiedziała? Autor traci popularność, wygasa zainteresowanie. Parę osób już na tym ucierpiało, między innymi Benigna, Dyszyński, Marsz…

– Ewa Marsz…!

– No właśnie. Przez te, pożal się Boże, wizje na ekranie. A pani sama…?

– Niech mi pan tego nie przypomina! Ja mam rekord, nigdy nie poszło i zostało wykasowane, ale tu przynajmniej znam przyczyny. Wzajemne animozje twórców, może i z Drżączkiem ktoś się kłócił, bo z Wajchenmannem nikt by się nie ośmielił. A może…? Wielkie emocje to potęga! Zaraz – zaniepokoiłam się. – Naprawdę po filmach sprzedaż spadła?

– W różnym stopniu, ale generalnie tak. Osobiście zetknąłem się z tym zjawiskiem, rodzaj zniechęcenia do autora. Panią to zdumiewa?

– Ależ, co pan, przeciwnie! To znaczy owszem, zdumiewa mnie, że reakcje czytającego społeczeństwa są tak bardzo zbliżone do moich, nie spodziewałam się takiego poparcia!

– Przecież pani to zna – wytknął mi Ostrowski z lekkim zgorszeniem. – Sama pani tak mówiła, zawsze wina spada na autora.

Kiwnęłam głową bardzo gwałtownie i nawet kilka razy, rezygnując z obiektywizmu całkowicie.

– Szczerze mówiąc, gdybym najpierw zobaczyła filmy z Agaty Christie, konkretnie „Strzały w Stonygates” i „Tajemnicę bladego konia”, jej książek do ręki bym nie wzięła. Także „Uśpione morderstwo”. Śmiertelna kompromitacja i rzeczywiście antyreklama, zresztą ona o tych cudach natury miała podobną opinię. Mary Higgins Clark to samo, szczęście, że ja dużo czytam i zawsze wyprzedzam film. A Ewa Marsz? Mała, tłusta blondyneczka w postaci Agnieszki Dygant…! Jeżeli Agnieszka Dygant jest małą, tłustą blondyneczka, to ja śpiewam w operze! Co za kretyn tak dobierał obsadę?!

– Jak to, co za kretyn, oczywiście reżyser.

– Który?!

– Błyskotliwy twórca, Juliusz Zamorski. Ostatnio dostał jakieś wyróżnienie.

Zamorski…! Ten od scenariusza! No, wreszcie, tyle się przynajmniej dowiedziałam. Pomamrotałam pod nosem, używając słów, powszechnie ocenianych jako wysoce obraźliwe, i gestem zaproponowałam Ostrowskiemu drugą filiżankę kawy. Zgodził się chętnie, bo filiżanki miałam dość małe.

– Myśli pan, że dlatego ona przestała pisać? – spytałam ostrożnie, stawiając repetę napoju na stole.

Ostrowski, z łyżeczką w cukiernicy, wstrzymał gest i łypnął na mnie bystrym okiem.

– Ewa Marsz? Interesująca supozycja. Ale sądziłem, że pani wie lepiej?

– Dlaczego ja miałabym…?

– Takiego doznałem wrażenia, że pani jest z nią jakoś związana… Nie, złe słowo. Raczej zaprzyjaźniona… No, zainteresowana nią…

– Przeciwnie, nic o niej nie wiem i właśnie chciałabym się dowiedzieć. Skąd się panu to wzięło?