Выбрать главу

Ostrowski chętnie podzielił się z nami swoją wiedzą na temat Drżączka i usunięcie z pola widzenia dyktafoniku stało się w pełni zrozumiałe. Nie wszystkie informacje uzyskał legalnie, a wnioski powyciągał już we własnym zakresie, przy czym samokrytycznie stwierdził, iż oblicze owych wniosków może o jego własnym morale świadczyć nie najlepiej.

Otóż ktoś tam w Łodzi podsłuchał, jak Drżączek umawiał się na spotkanie z kimś tam w Warszawie, ustalał dzień i godzinę, miejsce jak zwykle, wszyscy wiedzieli, że zatrzymuje się z reguły na Narbutta, metę ma taką, mieszkanie puste, właścicielka umarła, syn i spadkobierca za granicą siedzi, o lokal dba sąsiadka i ta sąsiadka Drżączkowi wynajmuje, ciągnąc dla siebie skromne zyski. Zagnieżdżony wygodnie i bezpiecznie. Tyle, że drzwi wejściowe bez zamka zatrzaskowego, zatem wychodząc, trzeba kluczem gmerać, co tłumaczy niejako cały dalszy ciąg wydarzeń, których finał osobiście oglądałam na ulicy.

Z kim się ten Drżączek umówił, w pierwszej chwili nie było wiadome. Głupie miny stroił, pęczniał zadęciem i powiedzieć nie chciał, ale druga strona rychło farbę puściła. Hochsztaplerstwo się u nas rozpleniło, złodzieje mienia publicznego jawnie i bezczelnie występują, no i ten… wszyscy wiedzą, który… no, ten taki… pochwalił się, że nikt mu już teraz nie przytruje, bo będzie robił za sponsora. Artystycznego. Właśnie zaczyna pertraktacje, epokowe dzieło sfinansuje, producent światowej klasy, mistrz Drżączek będzie kręcił z rozmachem nową wersję „Starej baśni”, bo ta poprzednia mu się nie podoba…

– A jest ktoś, komu się podoba? – zdziwiłam się.

– Owszem. Twórca – pouczyła mnie uprzejmie Magda.

– Ale przecież już w tytule popełnił plagiat z Kosidowskiego! „Gdy słońce było bogiem” to Kosidowski, między innymi o Aztekach! Dlaczego nikt nie zwrócił uwagi?

– Bo Kosidowski chyba nie żyje?

– No to, co? Plagiat żyje i kwiczy!

Magda wzruszyła ramionami. Nie zwracając na nas uwagi, Ostrowski kontynuował, bo co mu szkodziło.

– Teraz ten wielki niedorobiony producent gimnastykuje się i na łbie staje, żeby udowodnić, że go wcale u Drżączka nie było. Nie poszedł na to umówione spotkanie, bo usłyszał od kogoś, że mistrz Drżączek wcale nie jest takim mistrzem i istnieją lepsi od niego, więc się zawahał i jął pilniej rozglądać. Gdzie indziej poszedł i z kim innym się spotkał, i moim zdaniem jest to prawda. Alibi byłoby murowane, gdyby nie to, że ten świadek, z którym się spotkał, za cholerę się do podejrzanego nie przyzna, ponieważ zalicza się do grona naszych wicepremierów…

– A wicepremierów u nas jak mrówków…

– Otóż to. Także byłych. I można sobie dowolnie zgadywać, który z nich w grę wchodzi. W każdym razie z podsłuchu społecznego wynika, że Drżączek o uzgodnionej porze był w domu i czekał. No i doczekał się. Na kogoś innego. Ten ktoś go kropnął prawie identycznie jak Wajchenmanna, tyle że od frontu, dwa strzały. Zostawił zwłoki i wyszedł. Zapewne się śpieszył, bo o drzwiach zapomniał, chociaż oczywiście mógł wziąć klucze Drżączka i zamknąć, opóźniając tym samym odkrycie zabójstwa, ale nie. Nawet chyba na klamkę porządnie nie domknął, bo ta sąsiadka, opiekunka lokalu, wracała z miasta i natychmiast zauważyła, że coś jej nie gra. Weszła, zobaczyła ofiarę, wpadła w histerię i ze strasznym krzykiem wyleciała na ulicę… To już znałam z relacji bezpośrednich.

– I zdaje się – dołożył Ostrowski nieco złośliwie – że tam jej od razu rozkwitł dodatkowy kłopot. Jak tu się, mianowicie, nie przyznać właścicielowi do potajemnego wynajmowania. Żeby chociaż ten Drżączek popełnił samobójstwo, no, na upartego dałoby się może coś z tego wycisnąć, jakiś podlec się włamał i świństwo porządnym ludziom zrobił, ale dwóch…? To już za dużo, nie ma przeproś.

– Przechlapane – potwierdziła stanowczo Magda.

Zastanowiłam się.

– Gdzie ten Drżączek umawiał się przez telefon?

– Jak to…? W Łodzi. Mówiłem przecież?

– Nie, ja mam na myśli konkretne miejsce. W jakiejś knajpie, w telewizji, u kogoś w mieszkaniu…?

– W telewizji. W bufecie. Przez swoją komórkę wśród ludzi rozmawiał.

– No to w godzinę później mógł o tym wiedzieć cały świat, nie tylko miasto. Myślałam, że bardziej kameralnie, i udałoby się wytypować kogoś z grona słuchaczy, ale w tej sytuacji można sobie pokichać. Zresztą, nawet jedna sztuka by wystarczyła, żeby przekablować dalej, telefony działają i proszę, już się sprawca zasadził.

– I myślisz, że on myślał…

– Ogólnie z pewnością coś myślał, ale oprócz tego przypuszczam, że ujrzał okazję. Kropnie Drżączka, a na tego umówionego padnie. Może nie lubił obu.

– Wysoce prawdopodobne – zaopiniował z uciechą Ostrowski.

I dopiero, kiedy obydwoje z Magdą poszli, moje całe jestestwo przyjęło do wiadomości zaistniałą sytuację i poczuło wspaniały dreszcz emocji. Ależ to piękne! No, niepokojące również… Trzeci kolejny szkodnik padł u progu haniebnego zamiaru, nie zdążył napaskudzić, na likwidację Wajchenmanna doprawdy był już najwyższy czas, Drżączek śmiecił na razie we własnym zakresie, ale zważywszy ujawnione dotychczas talenty wrodzone, lada chwila mógł się złapać za cudze. Pomysł, że podpuszczony reklamiarz stracił równowagę, wydawał mi się coraz bardziej realny, skompromitował się przecież tą reklamą dennie! No i teraz ten nadęty grdul, konkursowy płaziniec Zamorski…

Do licha! Gdzie się podziewa Ewa Marsz…?

* * *

Telewizja rzeczywiście przeżywała ubaw po pachy.

Zagadkowy i krew w żyłach mrożący okrzyk zza drzwi usłyszały wszystkie osoby obecne w pomieszczeniu. Nikt w jego treść nie uwierzył, ale zgodnie z naturą ludzką ciekawość zrobiła swoje. Słowo „schody” stanowiło wskazówkę, pierwsze spojrzenia odruchowo pobiegły tam, gdzie niższy poziom stwarzał możliwość istnienia wymienionego elementu, ktoś obeznany z topografią budynku zapalił światło i straszny widok objawił się w całej pełni.

Lekarz był na miejscu, personel pielęgniarski również i wszelkie ślady wokół zwłok w mgnieniu oka zostały dokładnie zadeptane. Przybyłej w ekspresowym tempie policji o mało szlag nie trafił.

W kwestii informacyjnego okrzyku zeznania brzmiały następująco:

Po pierwsze, osoby, która wrzasnęła przez szparę w uchylonych drzwiach, nikt nie widział.

Po drugie, z pewnością była to osoba ludzka, a nie okaz fauny, na przykład papuga.

Po trzecie, okrzyk brzmiał:

Piskliwie, jakby dyszkant albo dziecko.

Jakiś taki przepity baryton.

Chrapliwe i okropnie krwiożercze. Mściwe!

Stanowczo męski, prawie bas.

Stanowczo damski, mezzosopran, chyba śpiewaczka.

Coś jakby spiżowy dzwon, alarmujący i stanowczy.

Grobowe, ponure, okropne, cmentarne, jakby z zaświatów.

Jakieś takie chichotliwe, głupi dowcip albo, co.

Odkrywcą, ewentualnie nawet sprawcą zbrodni mógł być, zatem każdy, od pijanego ciecia poczynając, a na pani wiceprezes – członkini zarządu kończąc. Pani wiceprezes dysponowała wprawdzie wysokim sopranem, ale pod wpływem stresu mógł jej się trochę głos zmienić. Pani wiceprezes, najzupełniejszym przypadkiem zaplątana akurat w dolnych rejonach budynku na poziomie studiów i obarczona podejrzeniami, zdenerwowała się okropnie i rzeczywiście głos jej się zmienił, tyle, że na nieco wyższy. Prawie można ją było podciągnąć pod „piskliwie, jakby dyszkant”. Naturalną rzeczy koleją błyskawicznie zdenerwował się cały zarząd i kłody pod nogi władz śledczych runęły lawiną. Po większej części błotną.

Równie szybkie stwierdzenie tożsamości zwłok spowodowało efekty jeszcze potężniejsze, acz nieco odmiennego rodzaju.