Ktoś tam był i czegoś szukał dopiero, co, zgoła przed chwilą.
Albo zabójca, albo ofiara.
Pytanie podstawowe: przed zbrodnią czy po?
I drugie: znalazł czy nie?
I oczywiście trzecie: czego, do pioruna, cholernik szukał?
Na poczekaniu wymyślono cztery warianty poczynań obu jednostek ludzkich, żywej i martwej.
Pierwszy: zaczął denat, przylazł, szukał, po nim przyleciał sprawca, nadział się na szukającego, kropnął go i uciekł. Szukanie miał w nosie, wykorzystał cudowną okazję pozbycia się wroga, a znalezisko zabrał tak sobie, bez powodu.
Drugi: wkradł się sprawca, też szukał, zakłada się, że znalazł, cokolwiek to było, zastał go przy tym denat na własne nieszczęście, został zabity i cześć. Sprawca uciekł od razu ze znalezionym łupem.
Trzeci: denat szedł pierwszy, sprawca za nim, rąbnął ofiarę, żeby jej nie dopuścić do pomieszczenia, wszedł sam i rozpoczął poszukiwania. W takim wypadku mógłby tam tkwić nawet i dwie godziny, i uciec z dowolnym opóźnieniem.
Czwarty: razem byli, razem szukali, znaleźli, nastąpiła kłótnia, sprawca wyszedł z niej zwycięsko, wydarł zdobycz z rąk ofiary i też uciekł.
W trzech wariantach zabójca opuścił miejsce zbrodni natychmiast, czyli zaraz po godzinie dziewiątej, w jednym gmatwał się tam nie wiadomo jak długo, może nawet do godziny dwunastej. W każdym z tych wszystkich wypadków dochodzenie musiało iść w odrobinę innym kierunku, co gorsza wszystkie hipotezy były technicznie możliwe. Ową dekoracyjną buławą czy buzdyganem sprawca mógł grzmotnąć równie skutecznie od góry, jak i od dołu, czyli znajdować się wyżej lub niżej niż ofiara, obojętne. Tyle, że koniecznie z tyłu. Nie od frontu. Nikt na razie jeszcze nie wiedział, czy to stwierdzenie będzie stanowiło jakąkolwiek pociechę.
Rzecz oczywista, daktyloskopia odwaliła swoją robotę, ponadto natychmiast złapana została archiwistka. Co powinno znajdować się w tym cholernym magazynie i czego obecnie brakuje, ma to określić natychmiast, a nawet jeszcze trochę prędzej.
Archiwistka, niejaka pani Danusia, zrobiła się śmiertelnie blada i gorzko pożałowała, że nie uciekła wcześniej, nie wpadła pod tramwaj, nie złamała nogi i nie uderzyła się w głowę przy niebezpiecznych pracach domowych. Mignęła jej nawet rozpaczliwa myśl o jakimś przestępstwie, dowodzącym pomieszania zmysłów, bo w takim wypadku stałaby się niedostępna wszelkim badaniom i starannie zamknięta w domu wariatów. Niestety, została tu, jak idiotka, ogromnie zaciekawiona sytuacją i teraz już było za późno. Osobnik z ekipy śledczej, wytypowany do pomocy, stał obok i nie odrywał od niej chciwego spojrzenia.
Zabezpieczanie wszelkich śladów w podejrzanym pomieszczeniu potrwało na szczęście dostatecznie długo, żeby pani Danusia zdążyła podjąć męską decyzję, rozpaczliwą i ryzykowną. Postanowiła mówić prawdę. Trudno, najwyżej wyleci z roboty, ale nie da się wplątać w żadne przestępcze kombinacje na wysokim szczeblu, w żadne kanty, przekręty i świństwa. Prawdę, samą prawdę, i tylko prawdę, gdyby udało się niekoniecznie całą, chętnie skorzysta, ale jak nie, to nie. W ostateczności nawet całą!
– Od tego się zaczyna, panie komisarzu, że ja tu pracuję dopiero dziewięć lat – rzekła z determinacją do przydzielonego bardziej może kontrolera niż pomocnika, i była to święta prawda – a to tutaj istnieje od wieków. Od początku. Za tamtego ustroju już było zapychane, nawet ten, co po dywanach butami od gnoju deptał, jak mu tam było… Szczapielski, Szczypański… tylko dokładał. Znaczy, kazał dokładać. Bo to nie ja decyduję, co tu ma leżeć, tylko ktoś wyżej i nie zawsze nawet wiadomo, kto.
Komisarz, z racji przydzielonych mu funkcji natychmiast obdarzony przez pracowników telewizji wdzięcznym, radzieckim mianem Kontropoma, stał w progu pomieszczenia i zastanawiał się, od którego kąta zacząć.
– Ale orientuje się pani w zawartości tego… magazynu czy archiwum… Wie pani, co się tu znajduje?
– Co też pan…? – zgorszyła się szczerze pani Danusia. – Tego się nie przekazuje komisyjnie. Normalne archiwa i magazyny, uporządkowane i ogólnie dostępne, znajdują się gdzie indziej, a to… to jest taki, można powiedzieć… tajny śmietnik. Co za moich czasów przyszło, to owszem, z wcześniejszych też trochę, ale reszta…?
– Ale ogólnie? Rodzaj rzeczy? Rodzaj materiałów?
– Prawdę mówiąc, tu jest wszystko. No, nie ubrania ani buty, ale kasety, płyty, spaskudzone taśmy, złe nagrania, dokumenty na piśmie i na kasetach, takie poufne, tajne, takie, których nie można pokazać i do których nikt się nie chce przyznać, pofałszowane umowy, kompromitujące sceny różne, urzędowe i prywatne, próbne zdjęcia karalne, całe metry i kilometry taśm, całe filmy nawet pousuwane przez cenzurę, zmarnowane pieniądze, a ile…! Wprost obraza boska!
– A to, co przy pani doszło, pani jakoś zapisywała, notowała?
– No pewnie.
– Na piśmie czy w komputerze?
Pani Danusia zawahała się.
– Różnie. Takie rzeczy mniej wstydliwe albo tylko do przeczekania… no, wszystko może się zdarzyć… To owszem, wprowadziłam do komputera, ale takiego… on nie jest podłączony do Internetu… Na wszelki wypadek, żeby w razie, czego nie było na mnie. A inne na piśmie, alfabetycznie, w jednym egzemplarzu, taki spis… Oryginały albo kopie jak przyszły, tak leżą…
Ostatnia informacja zainteresowała komisarza Kontropoma najbardziej, aczkolwiek przez moment miał wielką ochotę na próbne zdjęcia karalne. Przedłożył jednak obowiązki służbowe nad rozrywki prywatne z lekkim żalem, za to czystym sumieniem, i zwalczył pokusę.
Zabrali się do roboty.
Pojechałam na Kubusia Puchatka, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.
Byłam tam kiedyś z wizytą u facetki, której za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć i pojęcia nie miałam, kto mnie do niej przyprowadził, wszystko, bowiem przebiła wówczas przerażająca dyskusja z jakąś panią stomatolog na temat zębów. Pewnie, o czym dyskutować ze stomatologiem, jak nie o zębach? Tyle, że ona upierała się przy pełnej niemożliwości dokonania zabiegu, którego wspaniałe rezultaty ja osobiście oglądałam na własne rodzone oczy. Zatem zabieg został wykonany z pełnym powodzeniem, prawie byłam przy tym, zdał egzamin celująco, sprawdziłam, nie posunęłam się wprawdzie do żądania, żeby zoperowana osoba mnie ugryzła, ale jeszcze w cztery lata później upewniałam się, czy wszystko w porządku i wciąż było cudownie. Znaczy, pani stomatolog bździła kitem i zezłościła mnie tak, że reszta okoliczności umknęła mi z pamięci.
Kto mnie tam zawlókł, do diabła…?
Już ubrana, w kurteczce, w pantoflach, cofnęłam się od drzwi i chwyciłam notes. Zawierał w sobie informacje, co najmniej z ćwierćwiecza albo i lepiej, i miałam nadzieję, że coś mi przypomni. Ta facetka, u której byłam dziesięć czy dwanaście lat temu, nazywała się jakoś na K. Z całą pewnością, na K. I miała coś wspólnego z medycyną, świat medyczny u niej siedział, do zębów nikt się nie wtrącał, zapewne mieli inne specjalności, lekarzy się na ogół starannie zapisuje, bo nigdy nie wiadomo…
Na K… Jest! Krysia Godlewska, Kubusia Puchatka, od Wareckiej, dwa łamane przez cztery, to ona! Z całą pewnością nie znam nikogo więcej z Kubusia Puchatka, mieszkania 14. Krysia Godlewska, oczywiście! Skąd ona mi się wzięła…?
Machnąwszy ręką na nieodgadnionych wspólnych znajomych, pojechałam.
Udało mi się zaparkować tuż przy Świętokrzyskiej, czyli na drugim końcu ulicy na szczęście krótkiej, i wówczas uświadomiłam sobie, że w ostatnich latach nastąpiło przeraźliwe rozmnożenie domofonów, a nie wszystkie bywają zepsute. Gwarantowane, że mają to świństwo i tutaj, co wobec tego powinnam powiedzieć, zadzwoniwszy z dołu? A jeśli tej Ewy nie będzie…? Który ona ma w ogóle numer domu, zaraz, Krysia Godlewska mieszka pod dwa przez cztery, drugie piętro, tak zapisałam w notesie, Martusia mówiła, że Ewa z tym idiotą Poręczem pierwsze piętro, może, zatem następna klatka schodowa…? Co tam, ryzyk – fizyk, spróbuję!