– Mają. Cholernie dużo ludzi do sprawdzenia.
– A narzędzie zbrodni?
– Na razie jeszcze nie ma. I nie wiadomo, co to było…
Górski nie skąpił mi szczegółów. Wysunęłam supozycję, że sprawca podwędził z rekwizytorni królewskie berło, ale podobno królewskie berła mieli lżejsze. Dziwne się wydawało, że nikt nie zwrócił uwagi na człowieka, kryjącego pod marynarką potężny ciężar dużych rozmiarów, nie musiał go jednakże wynosić, mógł ukryć gdzieś w budynku. Górski wolał, żeby wyniósł, bo przeszukanie całego gmachu telewizji mocno odbiegało od niewinnej rozrywki.
O istnieniu tajnego magazynu kompromitacji miałam prawo wiedzieć.
– I co? – spytałam z troską. – Zginęło coś stamtąd?
– Jak dotychczas stwierdzono, owszem…
– No, już! – pogoniłam niecierpliwie, bo Górskiego nagle zastopowało. – Niech pan mówi, co to było! Mogę o tym pomilczeć przez wieki.
– I chwilowo tak byłoby lepiej. Dwie kasety.
– Jakie kasety? Z czym?
Górski znów trochę pomilczał. Piknęło we mnie niepokojem.
– Kasety, którymi pani była zainteresowana. Ludzie mówią, czasem nawet więcej niż wiedzą. Ekranizacje dwóch książek, istniejące w jednym egzemplarzu, bez kopii. Reżyser filmów Juliusz Zamorski, denat.
No tak. Słusznie omijałam temat Ewy Marsz. Dwie kasety z jej ekranizacjami, sprawca zbrodni je ukradł…? Po cholerę mu były poronione arcydzieła Zamorskiego…?
Z tajemniczych powodów pani Danusia pamiętała, gdzie powinny leżeć, nie było ich tam, nie było ich w ogóle nigdzie. Znalazły się za to świeże odciski palców Zamorskiego, nawet nie usiłował ten palant ukryć swojego grzebania w tajnym archiwum, znalazło się też kilka śladów rękawiczek. Skórzanych. Niewątpliwie należących do sprawcy zbrodni, który wykazał się nader nikłą ruchliwością, nie miotał się po całym pomieszczeniu, trwał w miejscu, prawdopodobnie czekał, aż Zamorski swoje dzieła znajdzie, po czym kropnął twórcę, złapał dzieła i uciekł, zapewne w pośpiechu.
A pewnie, że w pośpiechu, z trupem za plecami…
I w tym momencie zemściła się na mnie moja urocza cecha charakteru. Zadzwonił telefon.
– Jakub Siedlak z tej strony – powiedział głos w słuchawce.
Na ułamek sekundy zdrętwiałam.
Odłożyć słuchawkę bez słowa. Wybiec z nią na dziedziniec przed dom. Powiedzieć, że pomyłka. Moja pomyłka. Odciąć sobie w ten sposób wszelką możliwość porozumienia z mężem Ewy. Podać numer pana Tadeusza, który natychmiast potem zadzwoni i spyta, o co chodzi. Powiesić się.
Górski siedział o pięć metrów ode mnie i zadławiło mnie na śmierć. Kategorycznie i bezwzględnie powinnam ukryć przed nim Ewę, jakim cudem mam to zrobić…?!
Krysia Godlewska…!!!
– O, witam pana – powiedziałam wdzięcznie, bo eksplozywna ulga obdarzyła mnie głosem wręcz słowiczym. – Jestem zdumiona…
– Rozumiem, że to pani zostawiła mi na sekretarce dosyć oryginalną wiadomość – przerwał sucho, ale grzecznie pan doktór. – Wyświetlił się numer, więc pozwoliłem sobie oddzwonić. Nie popełniam chyba pomyłki w kwestii języka?
Cholera. Dzwoniłam z mojego oficjalnego…
– Ależ skąd! Cieszę się bardzo! Dostałam pański numer od Krysi Godlewskiej, przy okazji przesyła panu pozdrowienia…
– Dziękuję, wzajemnie.
– Ale tu nie chodzi o Krysię, tylko o Ewę. Od razu wyjaśniam, szuka jej moja przyjaciółka, która razem z Ewą chodziła do szkoły, a potem nagle znikła jej z oczu i teraz gnębią ją wyrzuty sumienia, bo sama temu zniknięciu zawiniła. Koniecznie chce nawiązać zerwany kontakt, mieszka za granicą, zobligowała mnie do zdobycia jej numeru telefonu albo adresu. Obie z Krysią uznałyśmy, że pan to chyba wie najlepiej…
Wciąż posługiwałam się głosem uszczęśliwionej synogarlicy i Górski zaczął spoglądać na mnie jakoś dziwnie. Splunęłam sobie w brodę, że jednak nie oddaliłam się chociażby do kuchni.
– A… czy można wiedzieć, jak się ta przyjaciółka nazywa? – spytał pan doktór odrobinę mniej sztywno.
– Maria Kamińska. Ale z pewnością Ewa pamięta ją raczej pod imieniem Lalki, bo tym się posługiwała. Lalka Kamińska. To znaczy, teraz się w ogóle nazywa inaczej, bo poślubiła Francuza, ale jego nazwiska nie pamiętam. Dla nas to jest ciągle Kamińska.
Pana doktora odblokowało bardziej, ale uparcie nie do końca. Krysia Godlewska miała rację, że zasadniczy, chyba nawet bardziej niż mogłam się spodziewać.
– Sądzę, że Ewa chętnie się z panią Lalką skomunikuje. Słyszałem o niej swymi czasy, istotnie, przyjaźniły się kiedyś. Jeśli zechce mi pani podać jej numer telefonu, przekażę Ewie przy najbliższej okazji. O ile nie widzi pani przeszkód.
– Najmniejszych. Sekundę, muszę wziąć komórkę, mam ją tam wklepaną, na pamięć już nie znam żadnego numeru…
Aż mi się robiło niedobrze od tej słodyczy, która ciekła ze mnie do słuchawki. Rozejrzałam się, gdzie te cholerne komórki, a, jedna w kuchni, może być…
Podyktowałam sztywniakowi numery Lalki, nagle świetnie rozumiejąc, dlaczego Ewa się z nim rozwiodła. Też bym się rozwiodła. I to chyba właśnie od niego uciekła, drugi tatuś, Ewa, marsz! Nacisnęłam, żeby przekazał apel, czym prędzej i uprzedziłam, głosem tym razem zmartwionej sierotki Marysi, że Lalkę trudno złapać, bo strasznie dużo pracuje i ciągle przebywa między ludźmi. Kiedy odłożyłam słuchawkę, okazało się, że zimny pot spływa mi po kręgosłupie.
Górski, niestety, kretynem nie był w najmniejszym stopniu.
– To jest myśl – rzekł w zadumie, wpatrzony w trawnik za oknem. – Dotychczas jeszcze nie przyszło mi to do głowy, pani mi podsunęła. No, lepiej późno niż wcale.
– Co pan wykombinował? – spytałam podejrzliwie. – Co pan zamierza zrobić?
– Nic. Nie mam na razie pewności, a pani mi więcej nie powie, tu akurat pewność mam. Trzeba sprawdzić. Dziękuję za miłe popołudnie.
Jeszcze gorzej niż źle. Nie mogłam, o mać skrofuliczna, z tym szwajcarskim telefonem poczekać…?! Górski zaczął się podnosić z fotela.
– Zaraz, niech pan tak nie leci jak z pieprzem – powstrzymałam go, za wszelką cenę chcąc zatrzeć efekt rozmowy. – Mam coś podejrzanego, pan to sprawdzi od ręki, a ja wcale. No, z szalonym wysiłkiem.
Górski zatrzymał się za plecami fotela, wsparł dłońmi na oparciu i spojrzał pytająco. Rzuciłam się do kuchni, samej sobie gratulując, że katalog Campanilli bezmyślnie wyciągnęłam z samochodu razem z torebką, grzebałabym teraz w garażu przez pół godziny. Wróciłam w mgnieniu oka, podetknęłam mu to pod nos.
– Mercedes grafit metalik. Tu jest numer. Jeśli pan sprawdzi, do kogo należy… Może ja przesadzam, a może nie, ale jeśli nie, ktoś komuś będzie wdzięczny, albo pan mnie, albo ja panu.
– Bo co?
– Podejrzany.
– Jak podejrzany i dlaczego?
Urwałam kawałek kartki z czegoś, co leżało na stole, chwyciłam długopis i przepisałam numer z katalogu.
– Nie wszystko panu jedno? – spytałam z wyrzutem, podając mu świstek. – No dobrze, powiem. Przypomniało mi się przez Krysię Godlewską, ona lekarz, dermatolog, byłam tam u niej. Z mieszkania jej pacjenta, znam go z twarzy, wyszedł obcy facet, który dziesięć minut wcześniej był ciężko i zakaźnie chory. Odjechał tym mercedesem. Krótka scena, ale dziwna, zaśmierdziało mi kantem, coś za szybko wyzdrowiał.
– Jak się nazywa?
– Nie wiem. Przecież mówię, żeby pan sprawdził!
– Nie. Pacjent pani Godlewskiej.
Powinnam była bez cienia wahania odpowiedzieć, że nie wiem. Nie pamiętam. Ale cholerny telefon Siediaka zdemolował mi nieco całe wnętrze i zawahałam się. Na jeden błysk, ale równie dobrze mogłam się wahać i tydzień.