– Tylko niech mi pani nie wciska żadnego kitu – poprosił Górski, nie kryjąc zgorszenia i schował do kieszeni strzępek z numerem. – Przecież widzę.
– Poręcz – powiedziałam niechętnie. – Florian Poręcz.
– Zna go pani. Kto to jest?
Powstrzymałam się od kretyńskiego pytania, skąd wie, że go znam, bo skoro wiedziałam, że drzwi otworzył ktoś inny, na wątpliwości miejsca nie było.
– Trudno powiedzieć. Moim zdaniem hochsztapler, tak zwany czarujący łajdak, wkręca się do telewizji, udaje reżysera, wyrolował Martusię… o, zna pan przecież Martusię! Zaczepia się, gdzie popadnie, psim swędem, głównie żeruje na babach, tyle wiem i to głównie z gadania. Podobno miał chęć pożerować i na mnie, ale mu nie wyszło, widziałam go kiedyś, dał się zapamiętać, więc mam pewność, że nie on otworzył mi drzwi, a podobno tam mieszka. Więcej nie wiem.
– I gdzie to było?
– Na Kubusia Puchatka. Dzisiaj wczesnym popołudniem.
No i oczywiście moja pamięć nie miała nic lepszego do roboty, jak akurat teraz zapukać od środka. Jaki znowu Poręcz, skąd wytrzasnęłam Poręcza, przecież, wedle informacji od Martusi, to jest mieszkanie obcych ludzi, którzy mu tylko wynajmują pokój! Ten z anginą to mógł być po prostu właściciel lokalu, a Poręcz w ogóle nie ma prawa być tam zameldowany! Ale Krysia na recepcie pisała… A, trudno, czort bierz, nawet, jeśli namieszałam w tym kotle, odczepię może Górskiego od Ewy Marsz, a wybuchy sklerozy nie bywają karalne…
Górski przez chwilę jeszcze stał, wpatrzony w okno, ugniatając lekko oparcie fotela.
– Może i rzeczywiście będę pani wdzięczny – mruknął i ruszył ku wyjściu.
Zaniepokoiłam się okropnie.
– Niech mnie pan nie denerwuje! Co to ma znaczyć?!
Górski przemaszerował w milczeniu przez cały przedpokój. Odwrócił się dopiero w drzwiach.
– Będę mataczył – zakomunikował mi wielce tajemniczo i poszedł.
– Jesteś w domu? – spytała Magda jakoś niespokojnie i zupełnie niepotrzebnie, bo zadzwoniła na stacjonarny. Zreflektowała się. – No tak, słyszę, że jesteś. To ja zaraz do ciebie koniecznie przyjadę, jeśli nie będzie korków, wyrobię się w pół godziny. Nie wychodź, proszę cię. Nie wychodź!
Nigdzie się nie wybierałam, ledwo zdążyłam wrócić z papierniczego sklepu, który od dawna mi się kłaniał, i chciałam trochę pomieszkać, szczególnie, że już od progu zaleciała mnie delikatna woń z kuchni. Rzuciłam się tam, po drodze upuszczając zakupy. O, twarz…!
Na malutkim ogniu stała cała konstrukcja. Wielki garnek z wodą, na garnku durszlak, zawierający w sobie trzy czwarte opakowania kupnych pierogów z mięsem, na durszlaku doskonale dopasowana przykrywka. Ostatnia sekunda, woda zdążyła wyparować, na dnie garnka posykiwało wspomnienie po kropelkach, niech to kaczki skopią, zostawiłam w tej postaci całodzienne pożywienie, żeby było gorące, i wyszłam z domu, kompletnie o nim zapominając. Nie po raz pierwszy w życiu i zapewne nie po raz ostatni. Nie szkodzi, dolałam wody, podkręciłam palnik i nic się nie stało. Postawiłam na drugiej fajerce patelnię z okrasą i pozbierałam żywność z podłogi.
– O, pachnie jedzeniem? – zainteresowała się Magda, jeszcze w drzwiach. – Dasz spróbować? Co to jest?
– Potrawa na dwie albo nawet trzy odchudzające się osoby. Akurat doszło. Chcesz do tego borówki czy korniszonki?…
– Jedno i drugie!
– …bo nie chce mi się teraz kotłować z pomidorami…
– Pomidory mam w nosie, zjem, kiedy indziej.
Siedząc nad czternastoma małymi mięsnymi pierożkami, polanymi szmalczykiem z cebulką, bez najmniejszego trudu przekonałyśmy się wzajemnie, że przy odchudzaniu nie jest ważne, CO się je, ważne ILE. Inaczej działa pięć sztuk, a inaczej kopa, najszkodliwszej potrawy można zeżreć wielki półmich, a można jedną łyżkę od zupy, od jednej łyżki jeszcze nikt nie utył. Następnie udało nam się ustalić, że nie należy tego jeść siedem razy na dzień, tylko najwyżej raz, a jeszcze lepiej nie codziennie, rzadziej, przeplatając czymś mniej szkodliwym. Z obrzydzeniem oceniłyśmy ilość produktów, wchłanianych przez znane nam osobiście i z filmów dokumentalnych jednostki z potężną nadwagą, i wreszcie Magda przeszła do rzeczy.
– Joanna, słuchaj, ja się nie znarowiłam tak, żeby, co chwilę przylatywać do ciebie na posiłki, tylko szczerze ci powiem, boję się rozmawiać przez telefon. Nie, żaden podsłuch, nic z tych rzeczy…
– Po minionym ustroju, licencji Ericssonowskiej i rozmowach kontrolowanych nic mnie już nie zdziwi – przerwałam. – Nawet mucha, która lata z elektroniczną pluskwą w pysku.
Magda rozejrzała się odruchowo.
– Gdzie ci tu mucha lata? Nie widzę.
– Nigdzie nie lata. Mnie w ogóle muchy rzadko latają, bo mam siatki w oknach. A jeśli jakaś lata, popełniam morderstwo i już nie lata. Bardzo mi przykro.
– Mnie byłoby bardziej przykro, gdyby latała. O czym my mówimy?
– O telefonach.
– A, właśnie. Czekaj, co tu ma do rzeczy licencja Ericssonowska?
Westchnęłam.
– Wychowałam się na niej. Wybieraki przeskakiwały i ciągle ktoś się wpieprzał w twoją rozmowę albo ty w czyjąś. Wbrew woli. Zdarzało się, że pięć osób rozmawiało ze sobą równocześnie, także wbrew woli. Zapewne to wszystko razem było nieco zdezelowane i dlatego źle łączyło, ale dla mnie już nie ma rzeczy niemożliwych. Bezpieczne linie nie istnieją.
– Otóż to – przyświadczyła Magda skwapliwie. – Teraz się wyłapuje ostatnie połączenia, numer rozmówcy, nawet zastrzeżony, dlaczego ja dzwoniłam do tej osoby sześć razy i co mówiłam przez jedenaście minut i różne takie inne bajery. Też w żadne bezpieczeństwo nie wierzę i nie wierzę, że to tylko Japonia i Ameryka, a nasi nie potrafią…
– Cha, cha! – prychnęłam drwiąco. – Najwyżej mogą nie chcieć.
– Rozumnie mówisz. Ale mogą i chcieć. A tu się robi takie bagno, że od miazmatów dusi, głównie telewizja, ale i film, tajne archiwa, przywłaszczony szmal, przekręty za przekrętami, łapówy niewiarygodne i czy ty wiesz, kogo podejrzewają? Poręcza!
Nie zdążyłam się zdziwić, bo już mi motyw strzelił fajerwerkiem.
– Poręcza? Floriana? Tego od Martusi? Bo co? Usuwa konkurencję?
Magda zachwyciła się moją nadziemską mądrością do tego stopnia, że zjadła jeszcze jednego pieroga. Potwierdziła przypuszczenie, najpierw gwałtownie kiwając głową, a potem słownie.
– Nikt nie mówi głośno i wyraźnie, takie szeptanie po kątach lata, bo skoro on posuwa się do tak radykalnych poczynań, wszyscy się boją, a cholera go wie, na jakim stołku w końcu może usiąść i komu zaszkodzić. Szczególnie, że jest to beztalencie śmierdzące, nadęte, bezczelne i wredne, a tacy z reguły mają największe szanse. Podobno szantażuje Wojłoka…
– Jakiego Wojłoka? Kto to jest?
– Szara eminencja w księgowości, w szastaniu forsą prywatnych kanałów i producentów, mówiąc w dużym skrócie i niezrozumiale. Nawet byłej pani dyrektor patrzył na ręce. Wszyscy wzbogaceni boją się Wojłoka, a Wojłok podobno boi się Poręcza, taka opinia się zalęgła i rośnie.
Już chciałam powiedzieć, że generalnie pomysł jest głupi, ale przypomniało mi się nagle, że ani od tych pierwszych glin, ani od Górskiego o Poręczu nie usłyszałam jednego słowa. O Waldemara Krzyckiego mnie pytali, a o Poręcza nie. To ja mu o nim powiedziałam, Górski zaś wypytał mnie, a sam nic, żadnego komentarza! Czy on w ich oczach nie stoi przypadkiem na czele potencjalnych sprawców, ja zaś byłam albo jestem zasłoną dymną…?
– A co ktoś wie o dowodach, alibi i tak dalej? – spytałam chciwie, lekceważąc Wojłoka, o którym w życiu nie słyszałam.