– Cóż znowu! Taka myśl przez usta by mi nie przeszła – zapewnił mnie Górski z galanterią i lekkim roztargnieniem.
– To, na co to panu było?
– Momencik. A te informacje, które pani wczoraj dla mnie zbierała, to, co to takiego?
– Plotki telewizyjne. O dochodzeniu nic nie wiem, wy mnie omijacie szerokim łukiem, policję mam na myśli, a jestem pewna, że technicznie już macie z górki…
Urwałam pytająco. Górski się skrzywił.
– Same schody – mruknął z niechęcią.
Wspaniałomyślnie zdecydowałam się zaakceptować własne pierwszeństwo.
– No dobrze, omijacie mnie, więc co mi pozostaje, jak nie ludzkie plotki? Wam tego nie powiedzą. Poręcz je rozpuszcza podobno, a sam nie ma alibi, wybielali go kłamliwie, bo powywęszał rozmaite przekręty. Jakiś Wołek tam siedzi… nie, zaraz… Wypłosz…? Włochacz…? A, już wiem, Wojłok. Przekręty finansowe, mówiąc wprost, zwyczajne złodziejstwa, a Poręcz podobno ma na niego haka. Za to reszta całym ogniem zionie na Poręcza i już stwierdzili, że każdy denat mu się naraził i teraz łajdak się mści. Podwójnie, nie, nawet potrójnie. Jednego wroga won, na lepszy świat, drugiego obciążyć podejrzeniami, a przy okazji trzecia korzyść, usunąć konkurencję. Trochę się boję o Łapińskiego, doskonały reżyser i przyzwoity facet, wykopał Poręcza, więc już mi majaczy w roli kolejnej ofiary. Może trzeba go chronić?
– Może…
– Ale! – przypomniałam sobie. – Tam kopyto było w robocie, i to dwa razy. Macie tę spluwę? Coś o niej wiecie?
– Tyle mogę pani powiedzieć. Nie mamy, ale wiemy.
– I skąd ona? Czyja?
– Nieboszczyka.
– O, mój Boże. Z grobu strzelał? Co za nieboszczyk?
Górski westchnął i uchylił rąbka tajemnicy służbowej. Dopiero nieco później odgadłam, skąd mu się wzięła ta odrobina szczerości.
Ćwierć wieku temu średnio zasłużony funkcjonariusz MO na dzień przed przejściem na emeryturę wplątał się w zadymę w Rembertowie. Przypadkowo i niepotrzebnie, tuż po służbie był, nie musiał, ale jakoś tak nieszczęśliwie trafił, że dostał w głowę kamieniem, nie wiadomo, przez kogo rzuconym. Padł trupem na miejscu, kilkunastu uczestników bitwy jeszcze po nim deptało, wieczór był, ciemno, nie widzieli, po kim depczą, szczególnie, że w charakterze podłoża występował nie on jeden. Kiedy nadjechały siły porządkowe, dzielne wojska prywatne uległy rozproszeniu, świadkowie uciekli jeszcze szybciej, a nieżywy milicjant nie miał spluwy. Pusta kabura mu została, zapasowy magazynek też przepadł. Połapano sprawców zajścia, nawet świadków udało się dogonić, ale o milicyjnym kopycie nikt nic nie wiedział i staranne przeszukanie czterdziestu dwóch siedzib nie dało rezultatu. Broń palna przepadła na wieki.
Pozostała po niej jednakże pełna wiedza, bo wcześniej w użyciu bywała wielokrotnie i pociski wydobyte obecnie z Wajchenmanna i Drżączka wskazały na nią niezbicie. Kto jednakże posłużył się pechowym gnatem teraz, nie zdołano dociec, mógł, bowiem przez dwadzieścia sześć lat Bóg wie ile razy zmieniać posiadacza. Mógł bywać sprzedawany, kupowany, gubiony, znajdywany i przekazywany w prezencie. Na światło dzienne jednakże we własnej osobie spluwa nie wylazła i nadal miał ją tajemniczy zabójca. Chyba, że wrzucił do Wisły. Górski wątpił we wrzucenie.
Wysłuchałam wszystkiego z przejęciem i najgłębszym współczuciem.
– No to macie iskrzonko – oceniłam. – Bo jestem pewna, że gmeracie w starych aktach, które w tamtych czasach jeszcze nie były komputeryzowane…
– Cha, cha – zadrwił Górski.
– …sprawdzacie każdą gębę, która wylazła z kamer w telewizji, sprzątacie budowlę przy Woronicza, maglujecie setki świadków, wydłubujecie znajomości, do których nikt się nie chce przyznać…
– Skąd pani wie…? – zaczął Górski i opamiętał się. – Nie, głupie pytanie. Ale właśnie, dlatego nielegalnie z panią rozmawiam. Pani jest lekkomyślna i do wszystkiego się przyznaje. Duża ulga!
– Skąd pan… – zaczęłam z urazą i też się opamiętałam. – Nie, idiotyzm, chciałam zapytać, skąd pan wie, że nie łżę, ale to przecież jasne. Sprawdzaliście mnie już najmarniej ze dwadzieścia razy, ciągle się wam przy czymś napatoczę, diabli wiedzą, dlaczego, bo naprawdę wcale się o to nie staram!
– Może ma pani po prostu aktywnych znajomych.
– Ale teraz uczciwie ostrzegałam, że będę mataczyć. O, właśnie! Pan też… O, właśnie…! O co chodzi z tą Martusią?
– Mikroślady pani nie interesują?
– No wie pan… – oburzyłam się. – Jeszcze jak! Co macie?
– Sprawca je trochę zlekceważył. Wszędzie były te same buty, nawet w telewizji dały się wydłubać, tam zresztą zadeptano głównie te schodki, na których denat leżał, z czego wynika, że jest jeden zabójca, a nie trzech różnych. Wręcz dziwne się wydaje, że i w telewizji nie strzelał. Jak pani myśli, dlaczego?
W głowie ciągle miałam Ewę Marsz i kasety z jej filmami. Jej…! Za samo słowo „jej” powinna mnie otruć, a co najmniej opluć mi klamkę. Gdybym o swoich ekranizacjach pomyślała „moje”, musiałabym pluć sobie w twarz… nie, lepiej na buty i klamki, od plucia sobie w twarz trzeba potem wszystkie lustra czyścić, a na co mi tyle roboty. Ale tam ktoś poszedł po te „jej”…
– Nie miał przy sobie kopyta – wyrwało mi się bez zastanowienia. – Nie nosi go chyba trwale w kieszeni ani na szelkach, to ciężkie, albo może bał się, że huknie. Złapał cokolwiek i przygrzmocił.
– To znaczy, pani uważa, że nie planował zabójstwa Zamorskiego?
– Planować, może i planował, ale nie wiem czy wiedział, że akurat tam się na niego nadzieje. Mógł nie być przygotowany.
Uświadomiłam sobie wreszcie, co mówię i zamurowało mi gębę. Górski nader zręcznie ukrył chciwe zainteresowanie.
– Zatem właściwie po co tam poszedł? Skoro jest to miejsce rzadko odwiedzane… Po co poszli tam obaj, zabójca i denat?
– O! – zdziwienie przywróciło mi mowę. – Niezła myśl. Może poszli tam razem? W najlepszej zgodzie? Z kim, do pioruna, Zamorski mógł tam iść w najlepszej zgodzie?
Zarazem pomyślałam ponuro, że nie z Ewą, to pewne. Górski radośnie podchwycił supozycję.
– Więc jednak w grę wchodzi bardziej czy mniej ścisłe grono znajomych. Wracamy do mętnych zeznań, nikt nikogo dobrze nie zna, nikt się z nikim nie przyjaźni…
– To przypadkiem jest zbliżone do prawdy, uczciwej przyjaźni tam ze świecą szukać. Ale ja tu panu do niczego, nawet nazwisk nie znam, nie wspominając o układach. Tyle wiem, że wszyscy w czambuł, jak jeden, żywią do mnie szczerą niechęć, jeśli nie prywatnie, to przynajmniej służbowo. Z Martusią powinien pan pogadać, ona tkwi w środku tego kłębowiska, ewentualnie z Magdą, zna ludzi jeszcze lepiej…
– Dlaczego tak pani nie lubią?
– O, nie zacznę teraz opowiadać panu całej epopei! Martusią…
– Mikroślady zostawiło także narzędzie zbrodni – przerwał Górski żywiutko. – Nawet prawie ślady, bez mikro. Nie zgadnie pani, królewskie berło nie wchodzi w rachubę.
– No…?
– Aż mi głupio to powiedzieć. Sam nie wiem, nie jestem historykiem. Chyba pomyłka rekwizytorni.
Wytrzeszczyłam na niego oczy, zaintrygowana bez granic.
– No…?
– Przyznaję, że cała zasługa należy się sprzątaczce. Niejaka pani Wioletta, stanowczo odcinając się od wszelkich podejrzeń, oświadczyła, że od dawna na pudle przy drzwiach leżało coś, co prawdopodobnie należało wyrzucić. Niepewna przeznaczenia przedmiotu, nie wyrzuciła, zamierzała zapytać, ale ciągle zapominała. Teraz tego nie ma, ona nie dotykała, nie wie, czy to ważne, ale informuje na wszelki wypadek, żeby nie było na nią.
– Cudo! – zachwyciłam się. – I co to było?