Выбрать главу

Łatwo zgadnąć, że prywatni znajomi między sobą znacznie więcej powiedzą niż policja kiedykolwiek usłyszy. Nie tyle może kopiec, ile kopczyk udało nam się z tych nerwowych zwierzeń usypać.

Majewski był zajęty rozmową, nieruchomości to niezły biznes, ale nie miał ochoty dyskutować publicznie, rzucił zatem okiem dookoła i stwierdził, że w jednym kącie dolnego apartamentu siedzi dwóch szepczących do siebie, do drugiego kąta dobił jakiś jeden, w trzecim migdalił się facet z dziewczyną, ale oni zaraz wyszli, przyszedł jeszcze ktoś, kogo nie tylko nie zna, ale nawet dobrze nie widział. Ten z drugiego kąta próbował ich podsłuchiwać, takie Majewski miał wrażenie, ale chyba mu się nie udało. Kiedy szli na górę, nie polazł za nimi, został.

Zaprzyjaźniony z Ostrowskim dziennikarz znał Poręcza z twarzy i widział jego wchodzenie do zakamarków piwnicznych, fakt, prawie zaraz za Majewskim. Wiedział, o czym Majewski zamierza tam gadać, wiedział, co myśleć o Poręczu i był ciekaw, będzie ich podsłuchiwał czy nie? Zszedł nawet na dół i zajrzał, zgadzało się, sytuacja tak wyglądała, jak ją Majewski opisał, zawrócił od razu na górę i z wysiłkiem minął się z jakimś schodzącym na dół. Nie zna człowieka, w ciemnościach wcale mu się nie przyjrzał, tyle wie, że duży, czego na tych wąskich schodach trudno było nie zauważyć. Po grupowym wyjściu Majewskiego odwrócił już uwagę od tamtego kierunku, czasem tylko spoglądał.

Martusię najlepiej wypatrzyła asystentka scenografa, niechętna jej ze zwyczajnej zawiści, i wie dokładnie, że wstrętna dziopa tkwiła na dole całe siedem minut. Wyleciała zła i w nerwach, zbrodnię miała wypisaną na twarzy.

Natomiast na Poręcza czyhała jedna taka Niusia od reklamy, która już dwa razy prawie wystąpiła przed kamerą z flachą oleju pierwszego tłoczenia, zza flachy wprawdzie nie było jej widać, ale wielką gwiazdę już w sobie czuła, a Poręcz w rozbłyskach miał jej dopomóc. Widziała jak wszedł i czekała, kiedy wyjdzie, i może przysiąc na wszystkie świętości, że dwóch ją rozczarowało, figura ludzka pojawia się w mroku i chała, nie on, druga figura, też nie on. Jedną figurą okazuje się taki nieudolny tekściarz, a drugą jakiś wielki wół, niegodzien uwagi. Tekściarza zna z widzenia, a wołu nie rozpozna.

– O rany boskie – powiedziałam.

– I tu mi właśnie popiskuje – podjął Ostrowski. – Bardziej wierzę zawziętym dziewczynom niż egocentrycznym facetom. Mężczyźni są mniej spostrzegawczy w tego rodzaju drobiazgach, jeśli coś dostrzegą, to raczej z dziedziny mechaniki. A tu nie wiem, Marta rzeczywiście trafiła na jakąś chwilę pustki, Poręcz został na dole, ale nie poszła tam chyba z myślą o nim…

– Bez wygłupów, gdyby go dziabnęła, w ogóle by nie wyleciała, zemdlałaby obok, ona ze zdenerwowania mdleje, konsystencję fizjologiczną ma taką. Względnie zemdlałaby z opóźnieniem, w drzwiach wyjściowych. Ale czy ktoś zwrócił uwagę na tego dużego, który się gniótł na schodach…?

– Otóż właśnie. Nie mogłem wydoić z tej gwiezdnej idiotki, w jakiej kolejności ją tych dwóch rozczarowało. Najpierw tekściarz, a potem wół, czy odwrotnie? Bo wyliczyłem sobie, że ktoś jeden został na dole ostatni, razem z Poręczem.

– Tekściarz do niego coś miał…?

– Nikt o tym nic nie wie, tekściarz twierdzi, że nic. W kwestii dużego wołu też pojawia się problem, podobnej postury było dwóch i nikt ich nie zna. Mylą się. Podobno, takim poglądem powiało, jeden z nich był cudzoziemcem, Niemiec, Szwed, Amerykanin…? Wyszedł z panienką do wzięcia, też słabo znaną, i nie wiadomo, który to był. Ściśle biorąc, obaj wyszli przed odkryciem zwłok, jeden samotnie, i dwie bufetowe różnią się w zeznaniach.

– A co gliny na to?

– Nic, w tym rzecz. Marta podpadła w sposób rażący. Motyw strzela w niebo, okazja była, skorzystała z niej, dopuszcza się afekt…

– Kto ją pierwszy wymyślił?

– Jak to, kto? – zgorszył się Ostrowski. – Jeszcze pani musi pytać? Jasne, że asystentka scenografa, a poparła ją gwałtownie ta niedorobiona gwiazda, reszta poszła za ciosem. Marta zaś nie miała nic lepszego do roboty, jak tylko na samo nazwisko Poręcza skoczyć panom śledczym z pazurami do oczu, zastali ją w domu i ucieszyli się jak cholera. I co pani na to?

Co ja na to, co ja na to… Rzeczywiście, na poczekaniu mam wiedzieć, co ja na to! Pod każdym względem kretyństwo, jak stąd do Ameryki i jeszcze parę razy dookoła księżyca!

– Gdyby nie ten idiotyczny bagnet… – zaczęłam ponuro.

– Otóż to! – ucieszył się skwapliwie Ostrowski. – Tyle wiem, że bagnetu u niej nie znaleźli. Czas udało się im wyliczyć, prosto z Alchemii pojechała do domu, korki jej na przeszkodzie nie stanęły, wnioskując z czasu jazdy, mogliby jej nawet mandat przyłupać za szybkość, pod domem sąsiedzi ją widzieli, trzy osoby, samochód też został przeszukany od razu, to, co zrobiła z bagnetem…?

– Rynsztoki po drodze sprawdzali?

– Tego nie wiem, ale nie łudźmy się. Wyobraża pani sobie chłopaka, który ujrzał w rynsztoku czy gdziekolwiek bagnet i nie skorzystał z okazji?

– Nawet i co do dziewczynki miałabym wątpliwości – mruknęłam zgryźliwie. – Sama bym podniosła, nie ma pan pojęcia, jakie to użyteczne narzędzie…

– Mam pojęcie – zaprzeczył zimno Ostrowski. – No i tyle wiem, w pierwszej chwili wyszła im Marta ze względu na motyw, zaraz potem zaczęły się schody. Motyw owszem, ale co dalej? I w dodatku w tej branży Poręcz nie jest pierwszą ofiarą, stąd wahania krakowskiej policji.

– Zamknęli ją?

– Na dwadzieścia cztery godziny. Dziś w nocy już będzie w domu. Wszystkie telefony, gwarantuję pani, ma na podsłuchu.

– A pan wie, gdzie ja mam podsłuch? Tak, jak zawsze miałam? O której te dwadzieścia cztery godziny wypada?

– Dwudziesta trzecia.

– No to jeszcze poczekam. Ale pan wie więcej i nawet pan nie wie, że pan wie. I pan mi to powie!

Ostrowski zainteresował się zgoła do szaleństwa, co też takiego wie.

Postanowiłam sobie wydoić z niego wiadomości dziennikarskie, coś, co człowiek gromadzi gdzieś w zakamarkach mózgu przypadkowo, czasami nawet bezwiednie, przekonany, że niepotrzebnie. Pozornie zapomniane i przydeptane, w razie potrzeby nagle wyłażą. Każdy dziennikarz i niekiedy także pisarz zbiera takie śmietnisko, które znienacka okazuje się przydatne ku zdumieniu samego właściciela.

– Robił pan kiedyś wywiad z Ewą Marsz? – zaczęłam ostrożnie i z namysłem.

– Ja bym się tak Ewą Marsz nie szastał… – przerwał mi Ostrowski ostrzegawczo.

Doskonale wiedziałam, co ma na myśli i mogłam go od razu uspokoić.

– Nie ma jej w Polsce już dość długo. Pół roku.

– A, rozumiem. No owszem, robiłem. Na początku tej jej nadłamanej kariery.

– Znała już wtedy Poręcza?

– Pojęcia nie mam. Chyba nie. To było na bazie „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”, „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu” i tym podobne. O ile wiem, ona nie ma licznej rodziny, ale coś mi w tym przebijało, takie jakby drugie dno. Pani coś o tym wie?

Nie zamierzałam wyjawiać dziennikarzowi, nawet szlachetnemu, wszystkich tajemnic Ewy Marsz.

– O, zwykła rzecz, o ile wiem, coś z dziedziny pchania dziecka na medycynę, a dziecko się upiera przy malarstwie. Albo masz się uczyć muzyki, a dziecko ma słuch jak pień i namiętność do ogrodnictwa, więc cudowna prognoza: na pewno ci się nie uda! Bardzo optymistyczne i zachęcające. Miała podobne zgryzoty, ale nie wiem, na co ją pchali.

Ostrowski nie wiercił, kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Tak mi się właśnie wydawało, że zaczęła pisać niejako wbrew. Na przekór. Bez dopingu, bez czyjejś wiary w nią. Bo chyba o to pani chodzi?

Pewnie, że o to mi chodziło. Tatuś kochany…