No to już się dowiedziałam, sanatorium na reumatyzm. Ciekawe, które. Osobiście wiem o trzech, Busko, Ciechocinek i Nałęczów. A, nie, jeszcze czwarte, jeziorko w Zielonce pod Warszawą, sama borowina, wątpliwe jednak, czy pan Wystrzyk zamieszkał w zaroślach nad brzegiem. Chociaż… diabli wiedzą, co tam ostatnio zrobili i czy to jeziorko w ogóle jeszcze istnieje.
Zostawiłam panią Wiśniewską, pełną mieszanych uczuć, w tym obaw, że jej zgryzota akustyczna lada chwila wróci.
Z lekkim zdumieniem i wielką satysfakcją stwierdziłam, że dobrze zgadłam. Poręcz był źródłem poglądów Jaworczyka, Ewa jak Ewa, ale co mu do łba wpadło, żeby i do mnie się przyczepić? Owszem, materiał stanowiłam niezły, opinii o pijawkach nie kryłam, motyw istniał, ale nie popadajmy w przesadę! Gdyby tak każdy dawał ujście uczuciom do niewydarzonych twórców, pogrom objawiłby się we wszystkich dziedzinach, Sejm musiałby ograniczyć dozwoloną miesięcznie liczbę pogrzebów, tak jak pacjentów w Służbie Zdrowia…
Pacjent jak pacjent, może przetrzyma, ale taki nadprogramowy trup…? Zaśmiardnie się na bank.
Zainteresował mnie niezmiernie przypuszczalny popyt na zamrażarki…
Telewizyjny Kontropom pani Danusi, przejrzawszy uświetnione zbrodnią tajne archiwum, nie podał rzecz jasna swoich spostrzeżeń i opinii o znaleziskach do wiadomości publicznej, ale pani Danusia właściwości fizjologiczne w pełni zachowała. Nadal umiała mówić.
Pół telewizji szemrało tajemniczymi papierami, które znalazł i ukrył, i jej zdaniem były to jakieś umowy. A przynajmniej na umowy wyglądały. Ewentualnie mogły to być rachunki, zobowiązania, może pokwitowania, ale raczej umowy. W związku, z czym papiery przeistoczyły się we wszelkie możliwe dokumenty z wyrokami śmierci włącznie, a dotyczyły każdego, kto tylko komukolwiek na myśl przyszedł. W przodzie leciały wysokie stanowiska.
Kontropom natomiast po zakończeniu penetracji otarł pot z czoła i wrócił do właściwej sobie postaci niejakiego komisarza Lipowicza, który złożył Górskiemu relację.
O jego poczynaniach w telewizji dowiedziałam się od Magdy.
Przyleciała z pyskiem, że nasłałam na nią gliny w sprawie Jaworczyka, ale awantura, jaką mi zrobiła, brzmiała dziwnie miękko i nie zawierała w sobie nie tylko żadnych elementów agresywnych, ale nawet nadmiaru pretensji, zbliżała się raczej do łagodnego wyrzutu. Zaledwie trochę nią prychnęła.
– Ale to przecież nie ciebie wyeksponowałam! – zaprotestowałam buntowniczo i bez żadnej skruchy. – Głównie waliłam w Piotrusia Pana i zaraz potem w Ostrowskiego!
– No właśnie! Piotruś Pan ma jakieś zgryzoty rodzinne, a Ostrowski kryje się po kątach, więc wyszłam im na prowadzenie. I proszę, wzięli mnie na pierwszy ogień!
– I co?
– Czy to, co trzymasz w ręku, to jest ludzkie jedzenie? – zainteresowała się w odpowiedzi.
Spojrzałam na to, co trzymałam w ręku. Styropianowa tacka ze skórkami po kaszance, szczątkami kiełbasy, reszteczką makaronu z sosem i usmażoną rybą, o której zapomniałam i która właśnie przekraczała ostatnie stadium jadalności. Wszystko elegancko pooddzielane od siebie.
– Nie, to kocie. One lubią takie przekąski na podwieczorek, zaraz się tego pozbędę. Dla ludzi mam przypadkiem sałatkę z krewetek.
– Odchudzająca?
– Idealnie.
– Nie obrażę się za trochę. Nie przyszłam tu jeść, przyszłam plotkować, ale ci gliniarze zmarnowali mi śniadanie i teraz coś mnie ssie.
– Nerwica wegetatywna – zaopiniowałam, co nie przeszkodziło mi w ustawieniu na stole salaterki i kompotierek. Magda odchudzała się uparcie, nie żeby schudnąć, ale żeby nie utyć, spotykając się przy tym z moim pełnym zrozumieniem.
– Słowo ci daję, bardziej ulgowo mi przeszedł trup Zamorskiego niż ten cały Jaworczyk – oznajmiła z urazą. – Maglowali mnie i maglowali, prawie czułam się jak makaron, po którym przejeżdża walec drogowy. Jaworczyk to dla mnie właściwie ciało obce i z drugiej ręki, więc żeby w ogóle im coś powiedzieć, oplotkowałam całą telewizję. Najtrudniej było omijać archiwum i kasety z Ewą Marsz, chcąc nie chcąc, musiałam wyżywać się na innych! Co właściwie nie robiło wielkiej różnicy, bo i tak blady popłoch padł na wszystkich powyżej szczebla sprzątaczki.
Zaniepokoiłam się, marginesowo myśląc, że chyba niepotrzebnie, skoro Ewa Marsz jest już bezpieczna i poza podejrzeniami, po czym przypomniałam sobie, że wcale tego nie jestem pewna, bo ścisłej odpowiedzi na tle alibi jeszcze od Lalki nie dostałam.
– Czepiali się kaset?
– Nie żeby specjalnie. Zahaczali przez to gadanie Jaworczyka. W dodatku musiałam też omijać panią Danusię i w końcu pomyliło mi się, co, od kogo słyszałam. Okropność!
– A co mówiła pani Danusia?
Tu usłyszałam barwny opis działalności Kontropoma, zakończony wyniesieniem podejrzanych papierów. Pani Danusia, rzecz jasna, dobrze odgadła, co to było takiego, rozkwit dokumentów nastąpił dopiero w dalszych relacjach, podawanych z ust do ust.
Magda podchodziła do sprawy bez wielkich emocji.
– Zwykłe przekręty. No, może niektóre trochę ostrzejsze, szczególnie te z dawnych czasów, w każdym razie zainteresował się tą umową z ówczesnym wydawnictwem Ewy Marsz. Zdaje się, że było tam więcej takich wymuszonych umów, przelanie praw do utworu wbrew woli autora, czasem w ogóle bez jego wiedzy i za nędzne grosze. Nikt się nie procesował, u nas prawa człowieka do jego własnej myśli twórczej traktowane są jak gówno, nie muszę cię chyba o tym przekonywać. Zauważ, że taki Dyszyński, krzyki, bestseller, szał, a sam powiedział, że prędzej się goły wytarza w pokrzywach niż dotknie tego bagna, odciął się radykalnie. A ty sama? W cywilizowanym kraju za podstępne użycie nazwiska dostałabyś miliony odszkodowania!
– Nie mów do mnie na ten temat – poprosiłam głosem, który zapewne wstrzymał nieco ocieplanie klimatu.
– Nie zamierzam, bardzo cię przepraszam. Kotłuje się tam w tej chwili całkiem nieźle, paniką śmierdzi aż miło, wszyscy zaczynają się wypierać wszystkiego i nikt nikogo nie zna. Prawie zapomnieli, że zaczęło się od Wajchenmanna, a propos, Waldek Krzycki cudem wyszedł ulgowo!
– No właśnie! – ucieszyłam się, czym prędzej wyrzucając z myśli także podstępne wepchnięcie mnie w reklamę produktu, który bezlitośnie krytykowałam na prawo i na lewo. – Miałam cię o niego zapytać, bo mnie trochę martwił. Jakim sposobem nie jest podejrzany?
Magda westchnęła dosyć rzewnie.
– Miłość, moja droga, miłość. Sam seks bezuczuciowy chybaby nie wystarczył. Umówiony był z Wajchenmannem na jakieś tam wczesne popołudnie i zaniedbał sprawę. Nie był w stanie oderwać się od dziewczyny, to najnowsza narzeczona, zapewne nieco oporna, bo do porozumienia doszli dopiero nad ranem, motel sto kilometrów od Warszawy, zapomniałam jak się nazywa, ale serwują tam szampana. Podobno dobrego. No i pieczętowali to porozumienie akurat do wczesnego popołudnia, Walduś trochę się wahał, czy siadać za kółkiem, bo chodziły wieści, że łapią, ale napatoczył się znajomy z żoną, rozwodzą się akurat, więc o żadnym uzgodnieniu zeznań w ogóle nie ma mowy, zabrał ich. Walduś nawet był zadowolony, po samochód postanowił przyjechać znów z tą samą narzeczoną, szampana ograniczyć… Znajomy całą drogę kłócił się z żoną i jechał jak chora krowa, drogówka ich zatrzymała, cały cyrk, dość, że dojechał do Wajchenmanna potwornie spóźniony, równiutko z radiowozem…
– Na litość boską! Sto kilometrów jechał cztery godziny…?!
– Nie wymagaj ode mnie przesadnej ścisłości! Po pierwsze, to jest trochę więcej niż sto, może sto czterdzieści, po drugie wczesne popołudnie to była mniej więcej szesnasta, a po trzecie w Magdalence trafili na korek – monstre. Świadkowie na miejscu, przywieźli go i nie zdążyli uciec, nie było siły, żeby kropnął szefa dwie godziny wcześniej. Podejrzany był krótko, chociaż motywów nie brakowało.