– Z jego też… – wyrwało mi się bardzo cichutko, ale Magda dosłyszała.
– Może. Ale stopień natężenia jest inny. Dla niego najważniejsza jest żona, ja mogę zajmować najwyżej zaszczytne drugie miejsce. Nosem mi powychodziły te drugie miejsca!
– Była… – wtrąciłam znów, jeszcze ciszej.
– Co była?
– Była żona…
– Bzdura. Kit i legenda. Też mi pieprzył takie androny, ale rozwód jakoś nie wchodził w rachubę, bo dziecko, bo śmo, bo owo, dziecko obecnie już maturę zdało, zawracanie dupy, boczną ulicę sobie znalazł, no więc nie chciałam, to ja zerwałam i powiem ci prawdę, teraz chyba żałuję. Nie jestem pewna, coś mi się tam w środku telepie, właściwie chciałam albo się wywnętrzyć, albo z tobą naradzić. Albo jedno i drugie.
Zastanowiłam się, czy Ostrowski po rozwodzie nie poderwał sobie czegoś nowego, ale moja dusza uważała, że nie.
– On się rozwiódł – powiedziałam odważnie. Magda wzruszyła ramionami.
– Teoretycznie. W prawdziwy rozwód nie wierzę.
– To uwierz. Rozwiódł się praktycznie. Prawnie. Odczepiła się wreszcie całkowicie od zielska i od kota, które uparcie ciągnęły jej wzrok, i popatrzyła na mnie.
– Skąd wiesz?
– Widziałam…
Nagle zyskałam całkowitą pewność.
– Rany boskie, dopiero teraz rozumiem! Ślepa komenda bezmyślna, mogłam to zgadnąć od razu, przecież on specjalnie gmerał w aktówce, żeby ten rozwodowy papier zgubić pod moim stołem! Podobizna Jaworczyka, rzeczywiście, akurat mi była potrzebna jak dziura w moście, spać bym bez tej mordy nie mogła! Wszystko przez pomór na pasożyty, ogłupiło mnie…
– Joanna, o czym ty mówisz? – zaniepokoiła się Magda.
– O rozwodzie Ostrowskiego. Dyplomatycznie zgubił, miał nadzieję, że ci powiem…
– W nic nie uwierzę! Piętnaście razy przysięgał, że już się rozwodzi i gówno! Jak pies z kotem żyli, fakt, ale ona się nie zgadzała, szantażowała dzieckiem, a on ulegał, taki szlachetny, aż się rzygać chciało! Zgniewało mnie w końcu… Zaraz, co ty mówisz? Że co on zgubił dyplomatycznie…?
– Wyrok… nie, uprawomocnienie wyroku rozwodowego.
– Prawdziwe? Niesfałszowane?
– Z sądu. Z pieczęciami. Cholernie dużo do fałszowania. Nie spojrzałam na datę, ale nawet, jeśli wczorajsze, to i tak dowód, że rozwód nastąpił definitywnie. Ejże…! – urwałam nagle i przyjrzałam się jej podejrzliwie. – On cię przecież odwoził po trupie Zamorskiego, to, o czym wyście rozmawiali? Uciekłaś mu z samochodu na przystanku autobusowym?
– Nie, na postoju taksówek w Wilanowie. Ale my przecież oficjalnie rozmawiamy ze sobą, utrzymujemy znajomość, jak takie dwa dobrze wychowane pnie…
– I nawet nie napomknął o rozwodzie?
– Nie ośmielił się. Nic prywatnego, o trupach owszem, wymarzony temat, ale bez żadnych osobistych wycieczek!
– A on nie myśli przypadkiem, że ty sobie przygruchałaś kogoś na stałe?
Magda spojrzała na mnie, znów spojrzała na taras, gdzie siedziały już trzy koty, i obejrzała kieliszek.
– Wino łagodniej przechodzi – westchnęła. – Koniak jest podstępniejszy. Zrobiłam, co mogłam, żeby myślał, że tak. I, jak sądzę, myśli.
Zastanowiłam się troszeczkę.
– Na to człowiek dostał gębę, żeby nią czasem pokłapać – orzekłam z wielkim naciskiem. – Służy to wzajemnemu porozumieniu, szczególnie, jeśli operuje się tym samym językiem. Możesz moją głęboką myśl przekazać Ostrowskiemu.
– Sama mu przekaż. Słuchaj, ty naprawdę myślisz, że on to zgubił specjalnie, żebyś mi powiedziała, że widziałaś papier na własne oczy? Jak było dokładnie? Opowiedz!
Wydarzenie, obiektywnie biorąc, mało skomplikowane i niezbyt atrakcyjne, upuszczenie na dywan jednego kawałka papieru, zajęło nas tak, jakby było, co najmniej pożarem całego miasta, trzęsieniem ziemi, względnie zasadniczym elementem akcji szpiegowskiej. Z całej siły starałam się utrzymać we własnym wnętrzu swoje prywatne poglądy, chęci, sugestie i skłonności, w końcu dorośli byli, nie zamierzałam ich swatać ani rozdzielać, obiektywizm uważałam za święty obowiązek i o mało z tego nie pękłam.
Uratował mnie telefon.
– Masz, czym pisać? – spytała Lalka z tamtej strony. – To pisz! Pierwsza data, o ile pamiętam to Wajchenmann, ona była w Forges – les – Eaux, w kasynie, zanocowała tam, miejsce znalazła, bo nie sezon, dopiero na drugi dzień przyjechała do Paryża. Samochodem. Po drodze brała benzynę, płaciła kartą…
Długopisem, który nie chciał pisać, na tylnej stronie jakiegoś urzędowego dokumentu zapisywałam poczynania Ewy Marsz w momentach kolejnych zbrodni. Ulgi doznawałam z chwili na chwilę większej, aż wyszło na jaw, że na Poręcza ona alibi nie ma. Nikt jej nigdzie nie widział.
– A ona sama mówi, że gdzie była? – spytałam nerwowo.
– Nigdzie. Mówi, że siedziała w domu i cześć. Znaczy w hotelu, ona mieszka gdzieś przy des Ternes, wynajmuje coś taniego, małego, ale laptop jej się tam mieści.
– Jadła coś?
– Wyskoczyła do bistro, jak sprzątali. Więc sprzątaczka też jej nie widziała.
– Ale widziała mokry ręcznik, mokre mydło, samo się nie zalało…
– Ona podobno mało rozgarnięta, nie wiadomo czy pamięta, więc alibi wątpliwe. Wiem, wiem, na korzyść oskarżonego, nie musisz mi tłumaczyć. A ten jej Henryk nazywa się zwyczajnie, Wierzbicki, ona mi pozwoliła dać ci jego komórkę, pisz… I ma to być tajemnica, aż się wszystko uspokoi i on jej pozwoli wrócić.
– A co powiedziała, jak jej powiedziałaś wszystko, co ci powiedziałam…?
– Najpierw nic, a potem tyle, że do wieczora musiałabym gadać, bo mi się od razu lęgły komentarze. Słuchaj, ona ma jakieś podejrzenia, takie dziwne i okropne, że jej przez usta nie przechodzą, ale nie, bo wiem, o co zaraz zapytasz, nic z tych rzeczy, ten Henryk chyba nie wchodzi w rachubę. To cywilista…
Z jakiej przyczyny akurat cywilista nie mógłby się zdobyć na czyny mordercze dla ukochanej kobiety, nie wiedziałam i na razie nie próbowałam w to wnikać. Wystarczyło mi potwierdzenie nieobecności Ewy Marsz na miejscach zbrodni, od razu poczułam się swobodniej, chociaż znów uległa mi się iskierka niepokoju i wróciła gwałtowna skłonność do matactwa. Diabli nadali, akurat przy Poręczu! Na jej miejscu sama bym go kropnęła…
Jednakże telefon Lalki i odrobinę wybrakowane alibi Ewy wytrąciły mnie z tematu Magdy i Ostrowskiego, złapałam oddech i nie pękłam.
Magda, rzecz jasna, odjechała taksówką.
Mecenas Henryk Wierzbicki napawał spokojem. Miał w sobie coś, co działało kojąco, w czasie szalejącego pożaru mógł powiedzieć: „Nie mamy innego wyjścia, jak tylko skakać z szóstego piętra przez okno, spokojnie, proszę państwa, po kolei, wszystko będzie dobrze.” I wszyscy posłusznie, grzecznie i bez żadnego zdenerwowania, podduszeni dymem, zaczynaliby ustawiać się w kolejce do tego okna. Co śmieszniejsze, w obecności takich ludzi zazwyczaj rzeczywiście wszystko kończy się dobrze i nikt nie ginie. Nie wiadomo jak oni to robią, ale w życiu są wprost bezcenni.
W dodatku był przystojny i zionął rozsądkiem.
Spotkałam się z nim w małej kawiarence w Wilanowie jeszcze tego samego wieczoru, bo pchało mnie, żeby coś zrobić, a nikogo nie mogłam złapać, ani Piotrusia Pana, ani Ostrowskiego, ani Miśki, ani tym bardziej Górskiego. Mecenas Wierzbicki, jako jedyny, odebrał komórkę i okazało się, że właśnie wychodzi od klienta o dwieście metrów od tej kawiarenki.
Znalazłam się tam w ciągu czterech minut. Drogówka w okolicy mojego domu akurat nie stała.
Kawiarenka tym się odznaczała, że miała dwa stoliki na zewnątrz i rozmawiać można było swobodnie, a kawę robili bardzo dobrą, co mnie wprawdzie było obojętne, ale pan mecenas pokrzepił się z wyraźną przyjemnością.