– Czy ja mogę na chwilę wpaść do pani, mam kilka drobnostek do załatwienia, akurat jestem blisko, więc jeśli pani nie jest zajęta…
Wydawało mi się, że jestem zajęta, ale udało mi się oprzytomnieć i pomyślałam nawet, że pan Tadeusz może się okazać użyteczny. Znów mi się zalęgła jakaś mętna myśl, z którą nie wiedziałam, co zrobić.
– Niech pan wpada. Im prędzej, tym lepiej.
Nagrałam się Miśce na sekretarkę, stwierdziłam, że Lalka jest nieuchwytna i już pan Tadeusz pojawił się w furtce.
– Ma pani serdeczne pozdrowienia od Dyszyńskiego – powiadomił mnie na wstępie. – Ale ja nie o tym chciałem…
– Owszem, o tym – przerwałam mu z wielkim naciskiem, gwałtownie zaintrygowana. – Skąd się panu wzięły te pozdrowienia, skoro on siedzi w kurorcie reumatycznym? Dokładnie, w Busku – Zdroju?
– Rzeczywiście, siedział, ale już nie siedzi, wczoraj wrócił, wieczorem było takie spotkanie literackie, specjalnie na nie przyjechał, pani tych imprez nie lubi…
– Nie mógł nam wcześniej powiedzieć, że tam siedzi? A nawet i teraz… Boże drogi, gdybym wiedziała, poleciałabym na to cholerne zbiegowisko bez względu na to, co to było!
– Poetyckie głównie…
– Zniosłabym i poezję…!
Pan Tadeusz, zorientowany w moich gustach czytelniczych, zdumiał się niezmiernie. Zdaje się, że stracił nadzieję łatwego załatwienia tego czegoś, z czym przyszedł, a co właśnie zaczynał wyciągać z aktówki, zaciekawił go mój nagły ciąg ku Dyszyńskiemu.
– Gdybym wiedział, że on pani jest potrzebny…
– Był potrzebny. W tym Busku. Dałby się może podpuścić na pogawędkę z jednym takim, który też tam był, głupi i okropny, ale może by wytrzymał. Teraz już przepadło, obaj wrócili.
– A to ciekawe, co pani mówi, on tam właśnie rozmawiał z kimś, trafnie pani go określiła, głupim i okropnym. Sam wyraził podobne zdanie.
Jeszcze nie błysnęła mi nadzieja na ślepy fart.
– Nie wiem, czy to był właściwy – westchnęłam i ruszyłam do kuchni. – Ale herbaty może pan dostać. Chce pan?
– Herbaty nigdy nie odmawiam. Bardzo proszę. Tematy poruszali bliskie pani sercu, Dyszyńskiego zirytowało to tak, że wczoraj nawet mi się zwierzył, chociaż na ogół nie lubi o tym mówić, no, ale cała kwestia jest poniekąd aktualna, w środowisku ciągle nie tyle może wrze, ile bulgocze…
Porzucając myśl o szklankach, kurcgalopkiem wróciłam do salonu. Szklanki nie zające, nie pouciekają, a czajnik słychać z daleka.
– No? – pogoniłam niecierpliwie i zachłannie. – Niech pan mówi dalej! Co powiedział? Z czego się zwierzył?
Pan Tadeusz, uparcie trzymający się poglądu, iż zaspokajanie moich najdziwaczniejszych kaprysów należy do jego obowiązków, porzucił wyciągnięte w połowie papiery.
– Właśnie rozmowę tam odbył taką, która go zdenerwowała, miał małe spotkanko z czytelnikami, zorganizowane ad hoc na prośbę bibliotekarki… właściwie kierowniczki…
– Wszystko jedno na czyją, kucharka też dobra. Odbył i co?
– Po spotkaniu, jak zwykle…
– Wiem, jak bywa zwykle! I co?
Nigdy nie przeczyłam, że pan Tadeusz ma ze mną trudne życie.
– Jeden z uczestników… czytelnik zapewne… przyczepił się do niego chyba jako ostatni, tak wnioskuję, bo inaczej Dyszyński nie miałby tyle czasu, wykręciłby się obowiązkami…
Czajnik prztyknął, krzyknęłam strasznie, żeby pan Tadeusz milczał jak głaz, dopóki nie wrócę, pobiłam wszelkie rekordy w nalewaniu herbaty, wróciłam, niczego nie rozlewając ani nie tłukąc.
– No? I co dalej?
– No właśnie, jakiś bezczelny typ. Upierał się rozmawiać o ekranizacjach, to jak o sznurach w domu powieszonego, zresztą, ogólnie biorąc, był to zasadniczy temat spotkania i Dyszyński miał zupełnie dosyć, stąd jego wściekłość, jeszcze do wczoraj mu nie przeszła, no i stąd pani, bo skojarzenia same się nasuwają…
– Do diabła ze mną! I co?
– Stąd pozdrowienia…
– Do diabła z pozdrowieniami! To znaczy, chciałam powiedzieć, dziękuję bardzo, wzajemnie. I co?!
– I, co zdumiało Dyszyńskiego, to głębokie przekonanie, z uporem wyrażane przez rozmówcę, że wszelkie ekranizacje stanowią reklamę i niejako gloryfikują autora. Bez filmu, a co za tym idzie bez reklamy, nikt by o nim nie wiedział i nikt by nie czytał, odebrał to prawie jako obelgę…
– Atak furii Dyszyńskiego może pan ominąć – powiedziałam szybko. – Doskonale potrafię go sobie wyobrazić.
– Za to ja nie umiałbym chyba odpowiednio barwnie przekazać, bo jeszcze do mnie parskał. W dodatku ów osobnik był zarozumiały i uparty, wiedział lepiej, podawał zupełnie bezsensowne przykłady, chyba przyszedł pod koniec spotkania i większości argumentów nie słyszał, Dyszyński zdobył się na cierpliwość, bardzo rzeczowo wyjaśnił mu, że jest akurat odwrotnie, przynajmniej w odniesieniu do utworów znanych i poczytnych. Wyglądało na to, że zasiał w nim wątpliwości, co poczytał sobie za osobisty sukces, nawet jakby go ucieszył, co już wydało mu się dziwne…
– I kto to był, ten facet?
– Nie wiem. Nie było o tym mowy…
– A jak wyglądał?
– Też nie wiem. Dyszyński go nie opisywał…
– I co ten facet jeszcze mówił?
Pan Tadeusz zakłopotał się nieco.
– Nie potrafię pani powiedzieć, nie wiem, w zasadzie była mowa o reakcjach Dyszyńskiego, no i o Wajchenmannie, bo to się samo nasuwa, czołowa postać w tej serii zbrodni, Dyszyński nawet zażartował, że sam siebie mógłby podejrzewać, gdyby nie to, że jest zbyt leniwy…
– Mało – zaopiniowałam karcąco. – Nie mógł pan go jakoś porządniej wypytać?
– Nie wiedziałem, że trzeba – usprawiedliwił się pan Tadeusz. – A właściwie, o co wypytać?
– O tego faceta. Trafiło się jak ślepej kurze ziarno… Do głowy by mi nie przyszło…
– A może pani…
– Zaraz. Uczciwie mówiąc, posiekane wióry po mnie biegają, jakoś to muszę rozwikłać. Myślenie szkodzi.
– A może pani po prostu osobiście porozmawia z Dyszyńskim, może ja panią umówię? Możemy nawet zaraz…
– Nie – powiedziałam pośpiesznie, bo pan Tadeusz już otwierał notes. – To znaczy, tak. To znaczy, jeszcze inaczej, niech pan mi zostawi jego numer komórki albo, co, tak na wszelki wypadek, a ja się jeszcze zastanowię.
Pan Tadeusz spełnił moje życzenie i spróbował przystąpić do spraw, z którymi przyszedł, nie przeszkadzałam mu już. Podpisałam się na czymś, czego nawet nie obejrzałam, zaprzątnięta podejmowaniem decyzji.
Nie ja z Dyszyńskim będę rozmawiać, tylko Górski. Może da się namówić, może zdołam jakoś uporządkować rozbiegane wióry i przekonać go… Zaraz, do czego? No właśnie, może Górski zgadnie, o co mi właściwie chodzi, bo to, co wymyślam, jest nieziemsko głupie i kłóci się samo ze sobą. Tak jest, koniecznie muszę złapać Górskiego. Wszystkich muszę połapać!
Natychmiast po wyjściu pana Tadeusza na nowo rozpoczęłam łapanie.
– Ja się ukrywam nie przed tobą i w ogóle nie przed ludźmi, tylko przed moją matką – powiedziała niecierpliwie Miśka w telefon. – Widzę tu właśnie, że mi się nagrałaś, więc proszę bardzo, dzwonię. Gdybym nie wyłączała całej akustyki, od mojej matki miałabym dwanaście telefonów dziennie, zrobiłam kiedyś eksperyment, specjalnie dopuściłam ją do głosu i policzyłam. Przetrzymałam dwa tygodnie, żeby nie było, że to wyjątkowo, przeciętna wypadła dwanaście na dzień.
– A odbierałaś? – zainteresowałam się.
– W tym rzecz, że tak. Też żeby nie było, że dziesięć razy nie mogła mi czegoś tam powiedzieć, więc musiała dzwonić.
– I co mówiła?
– Że jakaś dziwna ta pogoda, nie wiadomo, zimno czy ciepło, może by jej własna córka powiedziała, w co się trzeba ubrać, że chyba jej się zepsuła ta parasolka w kratkę, że koty tak niewygodnie śpią na fotelu i czy jeden drugiego nie przygniata, powinnam przyjść i sprawdzić, że chyba już jej tarta bułka wychodzi, że w aptece zmienili ekspedientkę, a tej nowej ona nie zna, więc niech coś zrobię, że dlaczego nikt do niej z wizytą nie przyjdzie, że sąsiad, jak idzie, to okropnie powłóczy nogami i szura, że jeden kwiatek jej zdycha, że podarła jej się koronka na tej koszuli, co ją jeszcze od ojca dostała, na pewno gdzieś naprawiają takie rzeczy, więc niech ja to załatwię, że nie wie, co robić cały wieczór, bo w telewizji same śmieci, że za drzwiami ktoś kichał i ona z pewnością już się zaraziła, że koniecznie jej potrzebna nowa herbatka z mięty, bo stara już się przedawniła, że niech ja przyjdę i odczytam datę, bo może się nie przedawniła… Nie było rady, musiałam jej przerwać.