– …Jak wyglądał? – zastanowił się Dyszyński. – Nie przyglądałem mu się specjalnie. Gruby, tego jestem pewien, zaskoczyło mnie trochę, że taki piwożerca w dyskusje literackie i filmotwórcze się wdaje, raczej pasowałaby do niego piłka nożna. I brwi miał grube, rzucały się w oczy.
– I nic poza tym? – zmartwił się Górski.
– No, mojego wzrostu mniej więcej… Ale za to wiem, jak się nazywał. Skancerowane historyczne nazwisko, Jaźgiełło.
– Przedstawił się?
– Pisałem mu dedykację. Wie pan, takie oddzielne, pojedyncze autografy w denerwujących okolicznościach, w dodatku przy dziwacznym nazwisku… chyba swoje podał? Przynajmniej takie miałem wrażenie…… to się czasem na jakiś czas zapamiętuje. Później oczywiście ulatuje z pamięci. Temat mnie zirytował… A, właśnie! Możliwe, że w jakiś sposób ujawniłem zaskoczenie, bo powiedział, że chodzi o zakład. Założył się z kimś tam o te wszystkie bzdety i postanowił wyjaśnić sprawę z fachowcem, dlatego drążył i drążył. Fachowiec to ja. Litość mnie w końcu wzięła i dlatego tak z nim gadałem…
Treść gadania została już Górskiemu przekazana wyczerpująco, teraz zaś pociechę stanowiła myśl, że nazwisko nie jest przesadnie popularne i rozmówcę Dyszyńskiego da się odnaleźć. Podobno mieszkał w Busku, na szczęście Busko – Zdrój nie zbliża się rozmiarami do Nowego Jorku.
Włodzimierza Jaźgiełłę policja w Busku odnalazła równie szybko, jak dyskretnie. Koleżeńska prośba z Warszawy została spełniona, aczkolwiek nikt nie wiedział, po co to, komu i co też takiego ów Jaźgiełło wywinął. Nie był dotychczas karany, pracował sobie spokojnie jako dyspozytor w przedsiębiorstwie remontowym instalacji elektrycznych, łapówek nie brał, bo nie miał, za co, pieniędzmi nie rządził, więc ich nie kradł, w politykę się nie wdawał, piwo lubił, ale to nie było karalne, miał żonę i dorosłe dzieci, z których żadne nie zeszło na złą drogę, i powód zainteresowania nim był nieodgadniony.
Wszystkie informacje o Jaźgielle Górski otrzymał od razu na wstępie, przybywszy do kurortu w swój dzień wolny, do którego każdy, nawet funkcjonariusz policji, miewa prawo. Ciekawość kolegów po fachu zaspokoił jednym słowem.
– Świadek – rzekł ponuro i wszyscy natychmiast zrozumieli.
Po czym jak pierwszy lepszy normalny człowiek poszedł z Jaźgiełłą na piwo.
Przypadkowym ułatwieniem dla niego stał się fakt, że akurat telewizja powtarzała film, nakręcony z książki Dyszynskiego. Krótko dało się go oglądać, ponieważ lokal garstronomiczny przeciętnej kategorii nie służy na ogół doznaniom kulturalnym i któryś klient rychło przestawił program na kanał sportowy, ale Górski chwycił okazję. Bez ujawnienia prawdziwych zamiarów płynnie nawiązał do tematu.
– Panie, tyle człowiek wie, co mu w ucho wpadnie – odpowiedział Jaźgiełło na dyplomatyczne pytanie. – Ja się nie znam, książki czytam, kto powiedział, że nie? Czasem nawet specjalnie popatrzę, co z takiej książki zrobili, ja, wie pan, nie mam jakichś tam manii, fiołów, na rybach mi nie zależy, lubię sobie posiedzieć i popatrzeć. Sportowe to już nie dla mnie, wiek nie ten, a co mam zdrowie tracić, przegrywamy i przegrywamy, tylko człowieka szlag trafia i jeszcze go, kiedy nagła krew zaleje. Wolę filmy.
– Ekranizacje książek – podsunął Górski.
– A dlaczego nie? Ale to, panie, różnie wychodzi. Mnie się, prawdę powiedzieć, nie całkiem podoba, gdzieś tam człowiek czyta, że ten jakiś był wielki i bykowaty, a tu mu chudego kurdupla pokazują i tylko się zastanawia, ten czy nie ten? Albo i odwrotnie, coś pan oglądasz, no, takie tam sobie, a tu krzyki, że książka, że nagroda, aż się nie chce sprawdzać i czytać. Jednego znam takiego, co na filmie widział „Polowanie na Czerwony Październik”, ja tam i książkę czytałem, i film oglądałem, pan pewno też, nie? Książka dziesięć razy lepsza, a ten żłób film obejrzał, a książki już nie chciał przeczytać, nie i nie, co się natłumaczyłem, to ludzkie pojęcie przechodzi, do tej pory nie przeczytał!
Zdenerwowawszy się widocznie, pan Jaźgiełło zamówił następne piwko. Górski uczynił podchwytliwą uwagę.
– Autorzy mówią to samo…
– O, to pan wie? Z jednym gadałem, był tu, Dyszyński, co tę dziwną książkę napisał, a na filmie mu spaskudzili, jakieś takie nudne wyszło.
– Znam Dyszyńskiego. Nawet coś wspominał, że tu, w Busku, z kimś na ten temat dyskutował…
– To ze mną! – ucieszył się pan Jaźgiełło. – Może i z kim innym, ale ze mną na bank! I pamięta? Coś takiego…!
– Mówił, że pan coś mówił o jakimś zakładzie.
– No to już gwarantowane, że ja. Faktycznie, o zakład poszło, bo tak bez niczego to ja bym się nie ośmielił człowieka zaczepiać, zawsze, co literat, to literat. A tu jeden kumpel się ze mną kłócił aż świszczało, że jest całkiem odwrotnie. Że taki pisarz, jak go nie pokażą, filmu nie zrobią, to się wcale nie liczy, jakby go w ogóle nie było, reklamę musi mieć i na reklamie go tak ciągną w górę. Zapierał się jeszcze jak ten głąb w kapuście, że wie lepiej, bo fachowiec mu wytłumaczył i nawet przykłady dawał…
Z anielską cierpliwością Górski wysłuchał całego wywodu, którego treść była mu już znana na pamięć, chciwie czyhając na chwilę, kiedy w sposób naturalny będzie mógł zadać dwa pytania. Doczekał się wreszcie.
– I z kim pan się tak założył? Co to za jakiś uparty palant? Znajomy?
Pan Jaźgiełło po sześciu piwach z niczego tajemnicy nie czynił.
– Panie, kumpel, jeszcze z wojska. Dziwadło, wojsko lubił, dobrowolnie przyszedł, chociaż mógł się wyższymi studiami wykręcić, i od tamtych czasów tak się, co parę lat, co i raz to spotykamy. On w Warszawie mieszka, w księgowości robi, ale tak na doskok, Romek Wystrzyk się nazywa, a że uparty, to fakt.
– I uwierzył panu, jak pan powtórzył tę rozmowę z Dyszyńskim?
– A skąd! Zapierał się jak to stado osłów czy kozłów, czy czegoś tam. Aż mu autograf na książce musiałem pokazać, rozzłościł się wtedy okropnie i już tylko bulgotał coś tam o tym swoim fachowcu. Ale zakład przegrał i piwo honorowo postawił.
– A ten jego fachowiec, to kto?
– A bo ja wiem? Nie mówił, a ja nie pytałem. Tyle, że fachowiec jak z koziego zadka trąba. Niezadowolony był, jak nigdy, bo tak normalnie, to zgrywny koleś, wesoły, kawały lubi, że boki zrywać…
W kwestii posługiwania się samochodem Majewskiego oraz obecności i nieobecności zgrywnego kolesia w Busku, pan Jaźgiełło żadnej wiedzy nie posiadał. Nie widywali się codziennie. Mimo tego niepowodzenia Górski sam sobie złożył gratulacje za poddanie się głupiemu pomysłowi towarzyskiego i nieoficjalnego przesłuchania pana Jaźgiełły, który w obliczu prawa z pewnością byłby znacznie bardziej powściągliwy. Nie zmarnowała mu się podróż.
Co nie przeszkadzało, że dziwoląg śledczy rozrastał się i prawie zaczynał kwitnąć. Gdyby jeszcze wydał owoce…
Całej tej pogawędki ze świadkiem wysłuchałam z kasety, Górski, bowiem, być może natchniony wyrażonym przeze mnie wcześniej żalem, zaopatrzył się w pluskwę. Czy uczynił to legalnie, czy nie, wolałam nie pytać.
– I co? – spytałam w zamian niecierpliwie. – U tego Majewskiego z gipsem też pan był?
– Właśnie mu zdejmowali gips. Musiałem przeczekać, ale za to później był taki zadowolony, że chętnie rozmawiał na każdy temat. Żona również, bo tego mężowskiego gipsu miała już po dziurki w nosie.
Najwidoczniej z rozpędu Górski również zrobił się towarzysko rozmowny.
– I co?
– Pana Wystrzyka znają, co jakiś czas przyjeżdża, w opinii o nim raczej się różnią. Dla Majewskiego jest to wesoły dowcipniś, niekiedy trochę uciążliwy, ale co tam, zawsze śmieszny. Dla Majewskiej koszmarny, pomylony tyran, o gówniarskich skłonnościach, prawie nie do wytrzymania. Unika go bardzo starannie, twierdząc, że mąż w gipsie zgoła czyściec dla niej stanowi i więcej utrudnień już nie zniesie. Na szczęście pan Wystrzyk niekiedy schodził z oczu i jakby ulgę odczuwała, z czego obecnie wnioskuje, że musiało go nie być, ale gdzie się podziewał, nie ma pojęcia. Pani rozumie, ja prawie cytuję.