– Mam dokładnie takie samo wrażenie w odniesieniu do pana.
– …a ja lada chwila zyskam opinię kretyna. Zaczynam szukać nie wiadomo dokładnie kogo, rycerza, niszczącego wrogów Ewy Marsz, czy wroga, niszczącego ją samą. Co ta kobieta ma tu w ogóle do rzeczy, nie było jej, na wynajmowanie płatnych zabójców nie wystarczyłoby jej kasy, sam motyw to za mało, taki motyw miałoby liczne grono osób, w tym pani, w dodatku motyw wybrakowany, Wajchenmann nie pasuje, drugi denat, ten cały Drżączek, też nie…
– Jak to? Ostrowski nie powiedział panu, że Drżączek też?
– Co pani ma na myśli?
Zaproponowałam, żeby wszystko razem jakoś uściślić, bo na pytanie, co mam na myśli, odpowiedzieć nie potrafię. Górski przystał na to chętnie. Udało nam się uzgodnić, że z czterech ofiar tylko pierwsza była dla Ewy Marsz nieszkodliwa. Wajchenmann. Niweczył osiągnięcia pisarskie raczej nieżywych, żyjących się nie czepiał, no, poza Dyszyńskim. Pozostałe trzy…
Wyszła nam z tych uściślań jakby stopniowość.
– Drżączek miał ją w planach – przypomniałam. – Ledwo zaczynał ją tykać, ale zaczynał. Zamorski, trzeci kolejny, spieprzył jej radykalnie dwie książki i początek serialu, zrobił antyreklamę i zaszkodził. Poręcz, ostatni, niczego nie ekranizował, ale zmarnował jej dwa lata życia, resztę zatruł, do tego jeszcze obszczekiwał, judził i spowodował tak zwaną niemoc twórczą, tylko patrzeć, jak doprowadziłby ją do kompletnego wariactwa. Moim zdaniem, był najgorszy. Czyli te zbrodnie poszły dziwnie, od neutralnego do najbardziej szkodliwego. I co to znaczy?
– Sądziłem, że raczej pani odgadnie…?
– Od tego odgadywania właśnie kołowacizny dostaję. Uparcie wychodzi mi wielbiciel Ewy Marsz, który za jedno świństwo się zemścił, a następne uniemożliwił, tylko tu akurat Wajchenmann nie pasuje…
Posnułam sobie trochę ciąg dalszy, Górski w trakcie całego mojego gadania niewątpliwie myślał.
– Ewie Marsz ciężką krzywdę wyrządziło wydawnictwo. Skołowali ją chyba, skoro udało im się sprzedać książki bez jej zgody?
Kontropom się kłaniał. Nie darmo przegrzebał strasznie tajne archiwum, niby nic, a przekręty wyłapali i dopasowali do sprawy.
– Ale wydawcy żyją? – spytałam podejrzliwie.
– Wedle mojej wiedzy żyją, chociaż ciężko przestraszeni.
– Średnio przestraszeni – skorygowałam. – To bystrzy chłopcy, nie z takimi rzeczami dawali sobie radę, tu też wyjdą ulgowo.
– Toteż właśnie. Gdyby ten rycerz czy mściciel działał konsekwentnie, powinien i za nich się złapać, nie sądzi pani?
Bez zapału zgodziłam się, że owszem. Lubiłam ich w gruncie rzeczy wbrew stratom, jakie przez nich poniosłam, sympatyczni byli.
– Ale panu potrzebne są fakty. Jedyny znany mi fakt… – urwałam nagle, bo myśl poleciała mi szybciej niż słowa. – Nie, ja się jednak poświęcę. Pogadam z panią Wiśniewską, kto wie, jakie echa ją przez sufit dobiegły…
Górski nie zdążył pochwalić pomysłu, bo zadzwonił telefon, ale kiwnął głową, co odebrałam jako aprobatę, i przyłożyłam słuchawkę do ucha.
– Nie wytrzymam tego dłużej – powiedziała z irytacją Miśka. – Niech ktoś coś zrobi z Piotrkiem, bo ja nie mam ani czasu, ani cierpliwości do tych jego dusznych turbulencji. On w nerwach chodzi, w kłopotach się tarza i czy ta policja uczepi się go wreszcie, czy nie? Było gadanie, że chcą, i co? Postsynchrony odwalił nie śpiąc, nie jedząc, wloką go do Łodzi, nie wie, co ma zrobić, jechać, nie jechać, a tu jeszcze mamusia mu sztuki pokazuje, zrób coś, do cholery!
– Bez problemu – zapewniłam ją i zaczęłam rozmawiać na dwa fronty.
Istotnie, Górski Piotra Petera miał w planach, Busko – Zdrój przestawiło mu kolejność działań, zdecydowany jednak twardo iść drogą moich przeczuć, zamierzał pogadać z nim osobiście. Owszem, proszę bardzo, mógłby nawet zaraz. Gdzie on jest w tej chwili, ten Piotruś Pan?
– U mamusi – warczała w telefon wściekła Miśka. – Nie mam nic przeciwko jego mamusi, mojej do pięt nie sięga, ale mogłaby, chociaż nie łapać ślepej kiszki akurat teraz! Wczoraj! Na pielęgniarkę Piotrek musi poczekać! Niech ten gliniarz tam jedzie, ona nie mieszka w Brazylii!
Wydarłam z Miśki adres mamusi i numer komórki Piotrusia Pana, po czym okazało się, że popełniłam błąd. Komórka nie odpowiadała, a o telefonie stacjonarnym nie pomyślałam. Znacznie później wyszło na jaw, że komórka Petera rozładowała się doszczętnie, ładowarki zaś u mamusi nie było.
Górski machnął ręką na wynalazki i zdecydował się jechać od razu, na los szczęścia.
Na los szczęścia także pojechałam do pani Wiśniewskiej.
Sposoby działania obmyśliłam po drodze. Łgarstwa, że pcham się do państwa Wystrzyków, których ciągle nie ma, nie miały już sensu, ponieważ państwo Wystrzykowie właśnie byli. Nie daj Boże, musiałabym spełnić groźbę i rzeczywiście ich odwiedzić, a mój stosunek do tatusia Ewy ustabilizował się na granit. Nie mogę przecież wejść do człowieka, napluć mu na buty i wyjść bez słowa, a żadne właściwe słowo w ludzkiej mowie, moim zdaniem, nie istniało.
Postanowiłam, zatem pchać się do pani Wiśniewskiej i niezbędne mi były przyczyny. Także cele. Zdecydowałam się wyjawić jej część prawdy, co stwarzało nadzieję, że, przejęta sensacją, straci z oczu okoliczności towarzyszące, pytanie tylko, którą część.
Ponadto, udając się do niej niejako docelowo, miałam wręcz obowiązek przyjść z kwiatkiem. Na przeprosiny za dwie poprzednie wizyty, tak skromna ilość obłudy z pewnością nie wypaczy mi charakteru doszczętnie i bezpowrotnie.
A może z winem…? Przyjęcie odpada, jestem samochodem, nie piję… Ale nie, pani Wiśniewska nie alkoholiczka, z pewnością lubi słodkie, a od kupowania słodkiego ręka by mi uschła. Czekoladki…? Znów to samo, zajmie się poczęstunkiem, odpada, do diabła z czekoladkami! Jednak kwiatek. W doniczce. Przynajmniej nie zacznie szukać wazonu.
Jako temat pogawędki wybrałam śmiertelne zejście Poręcza, informację niejako publiczną, dokładając do niego Martusię, komunikat zakulisowy. Martusi mogłam przyłożyć wszystko, cokolwiek by mi do głowy wpadło, nie miałaby żadnych pretensji, im większe kretyństwo, tym bardziej by ją ucieszyło.
Obdrapany zielony opel stał przed domem, co o niczym nie świadczyło, bo, jak sama widziałam, pan Wystrzyk poruszał się niekiedy na piechotę.
Pani Wiśniewska była u siebie. Nie starałam się iść cicho, przeciwnie, spożytkowałam obcasy, bardzo przydatne do robienia hałasu. Na podeście miałam w planach trepaka, ale okazał się niepotrzebny, pokonałam ostatni stopień i już drzwi się uchyliły.
– A, to pani! – ucieszyła się. – Pani wejdzie, ten rykacz wrócił, ale co tam, i tak go nie ma, bo wyszedł, nie ma się, do czego śpieszyć. Proszę, proszę, pani siada… Co? To dla mnie…? Coś takiego…!
No owszem, storczyk wyglądał elegancko, zapowiadał się na długie kwitnięcie i pani Wiśniewska nie musiała symulować zadowolenia. Wymamrotałam coś o przeprosinach, ale nawet nie słuchała, pomacała palcem, czy roślinka nie ma sucho, i z wyraźnym upodobaniem ustawiła ją na parapecie okiennym. Nawet poprawiła lokalizację, przesuwając inne doniczki, ale to już przy akompaniamencie akustycznym.
– Pani wie, że ona nawet wstąpiła do mnie? Do sklepu szła, a ja orkiszową kaszę gotuję, tu taki jeden kiosk znam, co ją tam czasami mają, to przyszła spytać gdzie to jest, bo jemu się teraz orkiszowej kaszy zachciało, w tym sanatorium go namówili czy coś. Zadowolona taka, pochwalić się przyszła, jaki to mąż dobry się zrobił, na wycieczki woził, do Krakowa ją zabrał, a ona tam kuzynkę ma jedną, co już jej całe lata nie widziała, wreszcie ją odwiedziła. Nic głupiego nie zrobił, podwieczorek postawił…