– Nie ryczał? – zainteresowałam się gwałtownie.
– No i właśnie, wcale a wcale! Nawet nie poszedł, niech się baby nagadają, powiedział, do Ziuty marsz! Ona się ucieszyła, że kompromitacji nie będzie…
– A sam, co?
– A kto go tam wie, gdzieś polazł, podobnież do kolegi, a ona, jak go nie ma, to tak oddycha, o…!
Przez chwilę pani Wiśniewska oddychała głęboko, co najmniej jakby górskie powietrze przez okno wionęło, ale krótko to trwało, bo oddychanie przeszkadzało jej mówić. Zdążyłam skorzystać z okazji.
– Może i w tym sanatorium czasami miała go z głowy?
– A co pani myśli? Tam się jakoś tak porobiło, że z żywieniem nie bardzo, ta ichnia gospodyni głowy nie miała, bo mąż z nogą w gipsie leżał, ale jakiś porządny człowiek, nie ryczał, głosu z siebie nie wydał, w telewizję patrzył, a toto jakby w gipsie leżało, to już by chyba całe miasto ogłuchło. No to czy śniadanie, czy obiad, czy kolację, samej trza było podgrzać albo, co. No to ona w kuchni, a on nie wiadomo gdzie, a przeważnie na tych tam zabieganiach leczniczych, ale chociaż był spokój, no i niech pani sama popatrzy, gadanie było, że i jej dobrze zrobi to całe sanatorium, nie wierzyłam, bo gdzieżby, a tu masz, faktycznie jej dobrze zrobiło! Ale to może jeszcze i dlatego, że co i raz to na całe dnie przepadał, w Góry Świętokrzyskie tak jeździł, a jej brać nie chciał, bo powiadał, że tam Łysa Góra, to może se sama na miotle lecieć. O, tak się cieszył, na sabat marsz! Na sabat marsz! Ten sabat to podobnież takie od czarownic?
– Od czarownic – potwierdziłam, czym prędzej, bo pani Wiśniewska spojrzała pytająco.
– Jaka tam z niej czarownica! Już prędzej on by za jakiego wiedźmina robił, a jeszcze lepiej za takiego gargandula, co ogniem z pyska ziaje…
– Coś pani chyba mówiła, że nawet i w Warszawie w międzyczasie był?
W pani Wiśniewskiej jęły się lęgnąć emocje, porzuciła kwiatki, usiadła przy stole.
– A to właśnie nie wiem na pewno, bo jak ją spytałam, to mówiła, że nie, co znowu, a mnie się ciągle wydaje, że tam drzwi pykały. Ale przecież niemożliwe, żeby był i nie ryknął, niepodobne do niego, a i samochodu nie widziałam przed domem, bo tak, to widać, znaczne to pudło ze starości. I tak mnie się zdaje, że ze dwa razy słyszałam i ja żadnych zwidów nie mam, to, co? Potajemnie przyjechał i na palcach chodził? Ale nie wiem, przysięgać nie będę. Pani, co wie?
– Ja uważam, że był – wyrwało mi się bez zastanowienia, chociaż wcale nie te tajemnice zamierzałam pani Wiśniewskiej wyjawiać.
Pani Wiśniewska rozpromieniła się niczym zorza polarna.
– I na co mu to było? Co tu miał do roboty? I niby, dlaczego tak cichcem – milczkiem? Kraść, to on nie kradnie, takie rzeczy się wie, baba żadna by z nim nie wytrzymała, stary piernik i skąpiec, chyba, że próchno, jakie, ale na próchno by nie poleciał. Wymagalny. To, czego tak na paluszkach i w ogóle jak…?!
No tak. Nie żadne tam zbrodnie w Krakowie i perypetie Martusi panią Wiśniewską interesowały, tylko to, co miała pod nosem. Tajemnice sąsiadów. Intrygi oplatające klatkę schodową. Rykliwy potwór, przemieniony z nagła w puszek łabędzi…
Bez sekundy namysłu zmieniłam zdanie.
– Tego przyjaciela tu przecież miał, tego Poręcza, może z nim chciał się potajemnie widzieć? Tylko, dlaczego potajemnie?
Trafiłam.
– Przyjaciela…! – prychnęła pani Wiśniewska i zabrzmiało to niczym syk żmii, kąpiącej się w szampanie, może nawet pełnym ostryg i kawioru. – A miał, miał, ale już przestał mieć. Naryczało mi tam z góry aż uszy puchły! Ledwo wrócili, już się rozległo, ale tak jakoś jakby szczekał albo, co, bo nic nie można było zrozumieć. Już mu się Florcio przestał podobać, a ja nawet jej spytałam, co tam z panem Poręczem, a ona tak niby to nie wie, ale wybąkała z siebie, że mąż przez niego zakład przegrał i piwo musiał postawić…
Poczułam, jak mi się robi bardzo gorąco i uczucia tej żmii w szampanie zrozumiałam dokładnie. Na ułamek sekundy oczyma duszy ujrzałam okrągły basen ze szlachetnym trunkiem, w basenie ostrygi, ale jakie? W skorupkach…? Otwarte…? Luzem…? I kawior, też jak…? Rozproszone ziarenka, zamknięte puszki…? Słoiczki…? Skomplikowane zjawisko.
– Piwo nie majątek – wybąkałam wzorem pani Wystrzykowej, której zeznania, szczegółowe i dokładne, najwyraźniej w świecie same się do mnie pchały znacznie chętniej niż do Górskiego.
– Ale mówię pani przecież, że to skąpiradło! Za jedno piwo by gardło poderżnął, takiego, co to po pańsku żyje, tylko udaje, może dla siebie, bo dla innych to aż się trzęsie…
Wspomniał mi się pan Jaźgiełło, tak jak go sobie mogłam wyobrazić.
– Musiało tam być tego piwa więcej niż jedno…
– A pewnie! A jak pomstował! Przez tego skur… no, jak by tu… dla takiego rykacza nie będę się wyrażać… skurczybyka niech będzie… taka pomyłka, wrzeszczał, w takie maliny, wrzeszczał, takiego kitu napchał, wrzeszczał, mało, wrzeszczał, ale nie wiem czego mało, kawałek po kawałku, wrzeszczał, też nie wiem, co to za kawałki, w życiu nikomu, wrzeszczał i też nie wiem komu co. Mówiłam, tak było słychać, jakby szczekanie. Może jeszcze, co nawrzeszczy, to się jakoś wyjaśni, bo od niej to się człowiek niczego nie dowie. Ale…! A co z tą Ewą? Mówiła pani, że się znalazła. I co tam z nią więcej?
Coś się pani Wiśniewskiej za te wszystkie rewelacje należało.
– We Francji jest teraz, już jakiś czas tam siedzi, tak jak mówiłam. I powiem pani, to wcale nieprawda, że kręciła z Poręczem, on tylko tak gadał, żeby ją zelżyć przez zemstę. Ma całkiem, kogo innego, na poziomie…
Pomyślałam, że co sobie będę żałować…
– …niedługo pewnie ślub wezmą, jak tylko ona wróci. Własną firmę chce założyć, już nawet zaczęła i od ojca jej niczego nie potrzeba. Ale to tak między nami, w cztery oczy, niech pani tego nie rozgłasza.
– Co pani powie! – ucieszyła się pani Wiśniewska. – Co ja niby mam rozgłaszać i komu? Temu krzykaczowi może, co? Akurat. I dobrze jej się wiedzie?
– Pewnie, że dobrze. Ma, za co żyć i znów pisze.
– Znaczy, na złe drogi całkiem wcale nie zeszła?
– Co też pani…? Przeciwnie, powodzenie jej się zapowiada we własnym zawodzie.
Pani Wiśniewska z zadowoleniem kiwnęła głową.
– To mówi pani, że go Florcio wykantował…?
Cholera. Czy ja coś podobnego powiedziałam…?
– …I dobrze mu tak! Zły taki, że oknami pryskało. A i jej naubliżał, co tam do niego gadała, nie wiadomo, bo to cicha kobieta, wcale jej nie słychać, ale on, ho, ho, od razu, głupia jesteś, czego się czepiasz, co cię obchodzi, tuman skończony, nie kłapać mi pyskiem, zamknij gębę i gorzej jeszcze. Od kasandrów ją wyzywał i pytiów, język za zębami kazał jej trzymać, i na co mu to, ona i tak trzyma, no i tyle. Wrzaski były, ale żeby, co zrozumieć, to już nie bardzo. I powiada pani, że on tu faktycznie przyjeżdżał…?
Poczułam się zmuszona, czym prędzej zakończyć wizytę u pani Wiśniewskiej, bo lada chwila dowiedziałabym się, że oszkalowałam całe społeczeństwo. Gdyby, nie daj Boże, Górski miał z nią rozmawiać, okazałoby się, że bezwzględnie należy mnie zamknąć dla uniknięcia matactwa i za podsuwanie świadkom fałszywych zeznań.
Wracałam do domu powoli, usiłując uporządkować kołowaciznę w umyśle.
Tatuś Ewy pomstował na Poręcza. Świetnie. Poręcz go wykantował. Jeszcze lepiej. Wynikało mi z tego to coś, co snuło się od początku, spółka Poręcz – Jaworczyk, rozgłaszająca idiotyzmy, o tyle dla mnie zrozumiałe, że też padałam ich ofiarą, z tą różnicą, że mnie tatuś Ewy nie dotyczył. Nie musiałam uciekać.