Siedząca dotychczas jak mysz pod miotłą pielęgniarka wkroczyła.
– Niech się pani nie denerwuje, bo się pani za bardzo ruchliwa robi. Jeszcze jutro musi pani spokojnie przeczekać, pojutrze, jak pani chce potańczyć, proszę bardzo, ale nie teraz – odwróciła się do Górskiego i popatrzyła surowo. – Jakieś przyjemniejsze tematy proszę poruszać, nie drażnić mi pacjentki!
– Jeszcze tylko jedno, pani pozwoli… kiedy dokładnie ta wizyta nastąpiła?
Mamusia Piotrusia Pana znieruchomiała i skupionym wzrokiem wpatrzyła się w pejzażyk zimowy, wiszący w nogach jej łóżka. Obliczała w myśli, po czym zaczęła obliczać na głos. Górski również liczył w pamięci i razem im wyszło, iż uroczy tatuś Ewy Marsz odwiedził powinowatą dokładnie w dniu wykoszenia Zamorskiego.
– O której godzinie? – spytał Górski z naciskiem.
– Jakoś tak w środku dnia. Koło południa. Zaraz, niech pomyślę. Bo tak mnie zezłościł, że coś w końcu zapomniałam zrobić… Wiem, kotleciki, mięso rozmroziłam i potem mi się zaśmiardło, znaczy blisko dwunastej musiał być, parę minut po. A co…?
– Nic. Zgadzałoby się. Tylko ciągle sensu uchwycić nie mogę. Ale przeszukanie, niestety, będzie niezbędne, postaramy się jakoś ulgowo…
Przeszukanie, kulturalne acz fachowe, mamusia Piotrusia Pana, wbrew obawom syna, powitała jak miłą rozrywkę, bardzo dla niej użyteczną, bo przy okazji znalazło się specjalne drewienko do cięcia wełny, które jej już dawno zginęło. Z góry zapowiedziała, iż taki przedmiot gdzieś tu powinien się znajdować, prosi, zatem o zostawienie go na wierzchu. Prośbę spełniono, nie było powodów, żeby nie, a drewienko, jak się okazało, leżało sobie spokojnie w grzbiecie ogromnego albumu, pełnego fotografii rodzinnych.
Innych łupów zbrodniczych nie było. Ani spluwy, ani bagnetu.
Buńczuko – piernaczo – buzdygan błyskawicznie potwierdził się jako narzędzie zbrodni, na którym ślady po denacie Zamorskim dało się dostrzec prawie gołym okiem. Sprawca najwidoczniej nie próbował nawet szorować go wrzącą wodą i mydłem. Zadbał tylko o daktyloskopię, zamiast odcisków palców zostawił odcisk rękawiczki skórzanej, dość wiekowej i podniszczonej, która dokładnie zatarła znacznie starsze ślady palców. Zniweczyła nadzieję wykrycia, kto wywlókł go skądś i umieścił przy drzwiach w niewiadomych celach.
W zachwyconej sensacją mamusi Piotrusia Pana nastąpił wyraźny skok ku pełni zdrowia.
Relacje z tej drugiej strony księżyca uzyskałam z trzech stron, prawie równocześnie.
– Joanna, co się dzieje? – spytała w telefonie późnym wieczorem Miśka przyciszonym głosem. – Piotrek wrócił od matki jakiś dziwny, matka w porządku, ale on nie całkiem. Mów prędko, co wiesz, dopóki on jest w łazience!
– Miał rozmawiać z moim znajomym gliniarzem – odparłam uczciwie. – Pewnie rozmawiał, nie znam rezultatów. Powiedział coś?
– Żeby…! Głównie chichotał, trochę jak obłąkany. Ja się boję wariatów. Ale może przypadkiem wiesz, dlaczego on był i jest taki wściekle zdenerwowany?
– Przypadkiem się domyślam, chociaż nie wiem, czy trafnie. Mówił cokolwiek pomiędzy chichotami?
– Pojedyncze słowa. Czasem się rozpędzał do połowy zdania.
– Możesz coś zacytować?
– Nie wiem, czy zdołam dokładnie – Miśka skupiała się przez chwilę. – O, jaskrawy cynober, na przykład. Głupek. To było chyba o sobie… Słyszeć, cha cha. Miałem nadzieję, właściwie tylko nadzieje, powiedział, ale raczej wywnioskowałam z tego nadzieję, a nie nadzienie. Bystrzak. Skurwysyn. Mamusia ma błyski… popatrz, to było całe zdanie! Podrzucił. Nie wierzę. Niemożliwe. „Niemożliwe” powtórzył parę razy.
Zaczęłam strasznie myśleć. Wiedziałam przecież, co robi mamusia Piotrusia Pana i wiedziałam, po co Górski tam poszedł. Skojarzenie błysków mamusi z jaskrawym cynobrem było łatwe, z autopsji znałam takie eksplozje kolorystycznych natchnień, ale jak to się miało do plotek Jaworczyka…?
– Kawalątko mam, ale może coś jeszcze?
– Łatwizna, powiedział jeszcze, na patelni podane, to z tych dłuższych wypowiedzi, wszystkich cha – cha i chi – chi już ci nie będę powtarzać, o, wybrakowany rekwizyt, aż się przy tym usmarkał ze śmiechu, słuchaj, ja jestem przerażona!
– To nie bądź – poradziłam i jasnowidzenie zapukało mi gdzieś w głębi. – Czy nie było ani słowa o znalezieniu czegoś?
– Czekaj, moment. Jak to, przecież ci mówię, na patelni…
– Coś po drodze zaniedbujesz.
– Zaraz. Nie – szukać – chi – chi. Wyszło mu jedno słowo. To mogło być o znajdywaniu?
– I wybrakowany rekwizyt, powiedział?
– Jak Boga kocham!
Jasność nadziemska mnie olśniła.
– Znaleźli narzędzie zbrodni…!
Był to absolutnie mój prywatny wymysł i zapewne pobożne życzenie, może materiał do następnej książki, ale z drugiej strony usłyszałam jęk Miśki, zmieszane charkoty i zaraz potem głos Piotrusia Pana.
– Pani Joanno, to pani? Nie, ja nie zwariowałem, chociaż czuję się tak jakby, ale powiem pani, pani jest w końcu dorosłą kobietą i ma pani synów, o ile wiem, a nie wątpię, że miała pani także matkę, a moja matka ukrywała swój stan zdrowia wszelkimi siłami, widać było, że jest źle, do szpitala poszła z ropą i ja naprawdę jej nie doceniłem. Misieńko, sekundę, też słuchaj, zimna woda mi dobrze zrobiła, już mi się organizm normuje, to gówno, które mi pokazała, całkiem mnie ogłuszyło, pasowało, ale skąd u niej, na litość boską, i czy miało z jej zdrowiem cokolwiek wspólnego, no i zaraz piekło na ziemi, karetka, operacja, bałem się, słowo daję, ruszać sprawę czy nie, a jeśli jej zaszkodzi? Przeczekać, będą podejrzenia, nie czekać, okaże się niewypał, a matka się zdenerwuje, okazuje się, że był to produkt leczniczy. Jeszcze nie wiem na pewno, ale chyba jednak jest to ten zasrany buzdygan, którym grzmi cała telewizja i po co ja kretyna z siebie robiłem, trzeba było się pani poradzić, słowo daję, nie miałem, kiedy…
Uważałam za niezbędne przerwać ten potok.
– Cicho!!! Zaraziły pana obie, Miśka i Lalka. Będę zadawać pytania!
– Tak… Oczywiście… Proszę bardzo…
– Górski był?
– Jasne. Przecież z tego…
– O Jaworczyka pytał?
– Jasne. Wszystko mu…
– Oprócz tego znalazł coś?
– W tym rzecz! Sam mu pokazałem, chociaż, ściśle biorąc, moja matka znalazła…
– Przy jaskrawym cynobrze, głowę daję. Piotruś Pan z drugiej strony prawie się zachłysnął.
– Skąd pani wie?!
– Znam się na kolorach. Pokazał mu pan i co?
– I cała powódź dalej poszła…
Piotruś Pan oprzytomniał i skorzystała na tym Miśka, która miała dość rozumu, żeby milczeć i słuchać. Obie równocześnie uzyskałyśmy szczegółowe sprawozdanie z wydarzeń. Wręcz nie wierząc w usłyszane informacje i własne wnioski, wyłączyłam komórkę wstrząśnięta.
Telewizyjne narzędzie zbrodni w cynobrowej wełnie niewinnej kobiety…!
Następny był Ostrowski, też przez telefon.
Tajemniczym sposobem Górski zdążył go złapać gdzieś pomiędzy buzdyganem a zakończeniem poszukiwań u pani Peter. W zadawaniu pytań konsekwentnie trzymał się tej samej dziedziny.
– Otóż, wie pani, przeprowadziłem tu sobie takie małe, prywatne śledztwo – usłyszałam w komórce. – Mam na myśli redakcję. A ten pani znajomy gliniarz trafił mi akurat we wnioski. Pamięta pani może, wspominałem, że ktoś pytał o fotoreportaż z Ewą Marsz?
Pamiętałam, owszem.
– Okazuje się, że taka wieść się rozeszła czy może zaczęła rozchodzić, ale jej źródła nie było i nie ma. Pani o tym coś wie?