– Tyle, co od pana.
– Ode mnie też zero. Nikt nie miał takiego zamiaru, bo od dawna wiadomo, że Ewa Marsz na te rzeczy nie idzie. Odmawia. Inicjatora brakuje.
Zainteresowałam się.
– Znaczy, ktoś to wymyślił i puścił w przestrzeń?
– No właśnie.
– I myśli pan, że kto? Jaworczyk…?
– Z pytań wynikało, że ten ktoś inicjatywę przypisuje samej Ewie Marsz. Rzekomo ona się o to starała. Nie wierzę.
– Ja też nie. Kretyństwo. Typuje pan Jaworczyka czy nie?
Ostrowski prychnął w słuchawkę.
– Osobiście podejrzewam, że raczej Poręcz. Poważnie węszę jakąś jego świadomą akcję, w tym akurat aspekcie kompletnie niezrozumiałą. To jakieś wariactwo. Wie pani, że wnioski przychodzą mi do głowy wręcz paranoiczne.
– Nie panu jednemu – mruknęłam. – Zaraz. A jak dzwonił ten jakiś, który pytał o fotoreportaż, co mu odpowiedziano?
– To wydusiłem. Oczywiście możliwie mętnie. Że niewykluczone, prawdopodobne, ale bliższych szczegółów mogę udzielić tylko ja. A mnie, chwalić Boga albo niestety, ów rozmówca nie dopadł.
– I tyle pan powiedział Górskiemu?
– No, jeszcze tam parę drobiazgów, on też nieźle dusi. Przypomniałem sobie, że istnieją bilingi, to był przecież telefon do sekretariatu redakcji, da się wyłapać. Chyba spodobał mu się ten pomysł.
Mnie błysnęło kilka pomysłów, co jeden to piękniejszy. Dzwonił łachudra z byle, którego automatu i przepadło, w życiu się do niego nie dotrze. Poręcz znalazł sobie wykonawcę, może płatnego zabójcę, wykonawca załatwia wrogów Poręcza, po czym w grono ofiar włącza pracodawcę. Wypadek tak rzadki, że gdyby gdzieś nastąpił, byłoby o tym słychać, powodem mogłaby być tylko niewypłacalność, a zleceniodawca, który nie zapłacił, pod ziemię by się wkopał ze strachu, nie zaś szlajał po mrocznych knajpach!
Niech ja do domu nie trafię, wychodzi na to, że jednak Poręcza kropnął ktoś inny!
Ale Górski ma fajnie…
Górski właśnie zadzwonił.
– Wiem, że jest późno – usprawiedliwił się szorstko – ale jakoś nie chcę, żeby mnie pani zaczęła uważać za idiotę, kaprys taki, każdy ma prawo. U matki Piotra Petera zostało znalezione narzędzie, które wykosiło tego denata w telewizji, Zamorskiego. Nie podejrzewam, powtarzam, NIE podejrzewam ani Petera, ani jego matki. Czy ja wyraźnie mówię?
Upewniłam go, że bardzo wyraźnie, chociaż mało.
– A pani chyba rozmawiała ze świadkiem, z tą sąsiadką, dla której ja się nie nadaję. Słucham.
Rzecz jasna, wydarł ze mnie relację z całej rozmowy z panią Wiśniewską. Wszystko inne uparł się odłożyć na później i z tym już musiałam się pogodzić…
Piotrowi Peterowi przejechałam po butach. Na całe szczęście w tych butach nie tkwiły jego nogi. Podjeżdżałam do siebie w pośpiechu, z daleka zobaczyłam przed domem dwa samochody, przykitowałam troszeczkę po ostatnim podskoku antyszybkościowym, zawinęłam do bramy już ruszonej pilotem i w tym momencie w samochodzie obok otworzyły się przednie drzwiczki. Wypadło z nich pudełko z butami. Stanęłam na hamulcu, ale niestety, zarazem stanęłam także kołem na tym cholernym pudełku.
Za pudełkiem wyskoczył Piotruś Pan, którego, okazało się, znałam z twarzy.
Brama zdążyła się dwa razy zamknąć i dwa razy otworzyć, bo z drugiego samochodu wysiedli Magda z Ostrowskim i wszyscy razem zaczęliśmy prawić sobie rozszalałe grzeczności. Przepraszałam za spóźnienie i za pudełko, Magda przepraszała za telefon w ostatniej chwili, Ostrowski przepraszał, bo to przez niego, a Piotruś Pan przepraszał za samo pudełko. Zjechałam wreszcie z butów i skorzystałam z bramy.
Nie byłoby głupiego zamieszania, gdyby nie to, że w sekundę po telefonie Magdy stwierdziłam całkowity brak kawy. W owym słoiku, dostrzeżonym kątem oka, znajdowała się tarta bułka. Znaczy, Witek nie kupił. Uświadomiłam sobie, że z łakoci dla gości posiadam w domu wyłącznie herbatę i rodzynki. Reszta wyszła. Gdyby cokolwiek, bodaj fistaszki, to jeszcze pół biedy, ale tak całkiem nic…?
Droga do sklepu zabierała półtorej minuty, pomyślałam, że zdążę, wyskoczyłam jak stałam i pojechałam po zakupy. Oni minęli sklep w chwili, kiedy byłam w środku, podjechali i od razu zorientowali się, że mnie nie ma, bo z pośpiechu zapomniałam zamknąć garaż, jego pustka rzucała się w oczy. Zaczekali oczywiście, ale Piotruś Pan miał zmartwienie, dopiero, co kupił sobie buty i dręczyła go myśl, że zapakowano mu dwa lewe, korzystając z wolnej chwili obejrzał. Nie, jednak było w porządku, jeden lewy i jeden prawy, zamknął sprawdzane pudełko, miał je na kolanach i w tym momencie nadjechałam. Chciał szybko wysiąść…
Następne parę minut zajęła nam kontrowersja finansowa. Czułam się zobowiązana zwrócić mu koszt obuwia, nie tak znów dużo, sto sześćdziesiąt złotych, ale upierał się, że nie chce, bo to jego wina. Magda z Ostrowskim na nowo zaczęli przepraszać, bo to ich wina, groziło nam nieuleczalne wariactwo, zgniewało mnie w końcu, kazałam im się wypchać winami i butami, i ogłosiłam, że te sto sześćdziesiąt złotych wpłacę na schronisko dla bezdomnych zwierząt. Co ukoiło wreszcie wszystkie namiętności.
Przez ten czas woda się zagotowała.
Rychło wyszło na jaw, że stanowię coś w rodzaju punktu kontaktowego z racji znajomości z Górskim.
– Jest pani pewna, że on nie nabrał jakichś podejrzeń? – spytał trochę niespokojnie Piotruś Pan. – Ja bym chyba nabrał na jego miejscu. Chociaż, z drugiej strony, mnie wtedy w ogóle na Woronicza nie było, dopiero koło pierwszej przyjechałem, a moja matka stanowczo odpada. Za ciężka dla niej ta buła.
– Podnosiłeś…?
– Spróbowałem. Pozwolił mi. Rany boskie, istna maczuga zbója Madeja!
– Ale nie nabrał – uspokoiłam go. – Specjalnie dzwonił, żeby mi powiedzieć, że nie jest idiotą. Ja i tak wiem, że nie jest. I kto to do was przyniósł, bo w końcu wczoraj mi pan nie powiedział?
– Cholera wie. Ale mam okropne obawy, że… Nie, to zbyt głupie. Niewiele osób wchodzi w grę i tu mam zmartwienie, bo moja matka już po wszystkim przypomniała sobie, że był inkasent do gazomierza.
– Znajomy?
– W tym rzecz, że nie. Zastępca.
– Latał po całym mieszkaniu?
– Niech pani spróbuje wydębić to z mojej matki. Ona jest ufna i lekkomyślna, poza tym była zajęta, przy swojej robocie siedziała, za cholerę nie może sobie przypomnieć, zostawiła go samego czy nie. Na ręce mu nie patrzyła, to pewne, a podobno chłop jak byk. Sprzątaczka, przyjaciółka… normalne kobiety, skoro mnie się to wydało ciężkie, im tym bardziej.
– No to, kto?
W tym momencie zabrzęczała gdzieś w oddaleniu moja komórka. Zlokalizowałam dźwięk i popędziłam do kuchni, w obecnej sytuacji każdy telefon mógł okazać się ważny. Przez kuchenne okno dostrzegłam jeszcze jeden samochód przed moją bramą, w samochodzie i w słuchawce wysoce, jak dla mnie, pożądana postać. Mecenas Henryk Wierzbicki.
– Czy ja bym mógł zająć pani chwilę…
– Niech pan nie siedzi w tym samochodzie, tylko niech pan wejdzie, furtka została otwarta. Uprzedzam tylko, że u mnie jest zbiegowisko, ale same osoby ściśle związane z tematem, a jeśli ma pan coś w cztery oczy, to tu jest więcej pomieszczeń niż jedno.
– W takim razie pozwolę sobie…
Zaczekałam przy drzwiach, wpędziłam go do salonu, zaczęli się sobie wzajemnie przedstawiać. Ostrowski z Wierzbickim się znali, zdaje się, że Ostrowski znał w ogóle całe miasto.
– No i proszę, jak to rozumnie było kupić od razu także krakersiki i niedobry sernik – powiedziałam półgłosem, ale z satysfakcją, stawiając na stole łakocie.
– Dlaczego dobrze, że niedobry? – zainteresowała się Magda.