— Kto to był? — zapytał strzepując machinalnie jakiś pyłek z klapy płaszcza i krytycznie rzucił okiem na swoje ubranie, jak gdyby się obawiał, czy ta walka nie przyniosła uszczerbku jego elegancji.
— Nie znam jego nazwiska, wiem tylko, że ma na imię Carlo — skłamałam.
— Carlo — powtórzył chichocząc i kiwając głową, a potem podszedł do mnie.
Stanęłam przy oknie i wyglądałam na ulicę. Astarita objął mnie i zapytał innym już głosem i z innym wyrazem twarzy:
— Jak się czujesz?
— Dobrze — odpowiedziałam nie patrząc na niego. Wpatrywał się we mnie, a potem w milczeniu przycisnął mocno do siebie. Odsunęłam go łagodnie i dodałam: — Byłeś dla mnie bardzo dobry… Zatelefonowałam do ciebie, żeby cię jeszcze o coś poprosić.
— Słucham — odrzekł. Przyglądał mi się, ale zdawało się, że mnie nie słucha.
— Ten młody człowiek, którego przesłuchiwałeś… — zaczęłam mówić.
— Ach tak — przerwał mi z grymasem — ciągle on… Nie okazał się bohaterem.
Ogarnęła mnie nagle ciekawość, żeby dowiedzieć się całej prawdy o przesłuchaniu Mina. Zapytałam:
— Dlaczego? Bał się?
Odpowiedział potrząsając głową:
— Nie wiem, czy się bał… Faktem jest, że na pierwsze pytanie wyśpiewał wszystko. Gdyby się wypierał, nic bym mu nie mógł zrobić, bo nie było dowodów.
Pomyślałam więc, że wszystko miało taki przebieg, jak opowiadał Mino. Była to jakaś nagła zapaść, podobna do niespodziewanej, niczym nie sprowokowanej katastrofy.
— No więc — ciągnęłam dalej — przypuszczam, że spisaliście jego zeznania… i właśnie chciałam cię prosić, żebyś zniszczył te papiery.
Zaśmiał się nieprzyjemnie:
— To on cię do mnie posłał, co?
— Nie, sama postanowiłam zwrócić się do ciebie — odpowiedziałam i złożyłam uroczystą przysięgę: — Niech padnę trupem na miejscu, jeśli to nieprawda.
— Wszyscy by chcieli, żeby akta znikły — odpowiedział. — W archiwum policji pozostaje to, co mają na sumieniu… Giną akta, Giną wyrzuty sumienia.
Zastanowiłam się i odrzekłam:
— Może tak jest, ale obawiam się, że tym razem się mylisz. — Znowu przycisnął mnie do siebie i zapytał zająkliwym głosem:
— A co mi za to dasz?
— Nic — odpowiedziałam szczerze. — Tym razem nic.
— A jeżeli ci odmówię?
— Zadałbyś mi wielki ból, bo kocham tego człowieka i wszystko, co jego dotyczy, dotyczy także mnie.
— Ale sama powiedziałaś, że będziesz dla mnie miła.
— Powiedziałam… ale teraz zmieniłam zamiar.
— Dlaczego?
— Bo tak… bez powodu…
Mocno przygarnął mnie do siebie i szepcząc mi prosto do ucha zaczął mnie zaklinać, żebym uległa mu choćby jeszcze tylko jeden raz. Trudno mi powtórzyć dokładnie, co mówił, bo przeplatał prośby wszystkimi słowami, jakie mówi się kobietom takim jak ja i które takie jak ja kobiety mówią mężczyznom. Mówił to wszystko bez zmysłowego podniecenia, jakie towarzyszy zazwyczaj tego rodzaju błaganiom. Musiało mu to sprawiać jakąś makabryczną satysfakcję, wyglądał jak opętany. Widziałam raz w domu dla umysłowo chorych wariata-mordercę, który opisywał pielęgniarkom, jakie tortury zadawałby swojej ofierze, gdyby wpadła mu jeszcze raz w ręce. Nie błaznował, wyliczał je poważnie i skrupulatnie, właśnie tak samo jak teraz Astarita, który szeptał mi do ucha nieprzyzwoite wyrazy. Mówił mi w ten sposób o swojej miłości wyuzdanej i ponurej, która innym mogłaby się wydać szczytem zepsucia. Ale ja wiedziałam, że to jest prawdziwa miłość, głęboka, krańcowa i na swój sposób równie czysta jak każda inna. I jak zawsze, budził on we mnie przede wszystkim współczucie, bo odczuwałam w jego chorobliwych uniesieniach wielką samotność i absolutną niemożność wyrwania się z jej kręgu. Czekałam cierpliwie, aż skończy, a potem powiedziałam:
— Nie chciałam ci nic mówić, ale zmuszasz mnie do tego… Zrobisz, co będziesz chciał… Ale ja nie jestem już ta sama co przedtem… jestem w ciąży.
Nie zdziwił się ani nie otrząsnął nawet na moment ze swojej opętańczej pasji:
— No więc co z tego?
— To, że zaczynam nowe życie, wychodzę za mąż.
Powiedziałam to wszystko przede wszystkim dla osłodzenia mu odmowy. Ale w miarę wypowiadania tych słów uczułam, że mówię to, co myślę, to, co płynie mi prosto z serca. Zakończyłam z westchnieniem:
— Kiedy mnie poznałeś, także chciałam wyjść za mąż, ale wtedy rozwiało się to nie z mojej winy.
Obejmował mnie wpół, lecz uścisk jego nieco zelżał. Po ostatnich słowach odskoczył ode mnie.
— Przeklinam dzień, w którym się urodziłem — powiedział.
— Dlaczego?… Kochałeś mnie!
Splunął na podłogę i dodał:
— Przeklinam dzień, w którym cię spotkałem, i przeklinam dzień, w którym się urodziłem.
Nie podniósł głosu, nie stracił równowagi, wypowiedział to spokojnie, z przekonaniem.
— Twój przyjaciel — zakończył — nie ma się czego obawiać, żadne zeznania nie zostały spisane i żadna z jego informacji nie została wykorzystana, tyle tylko, że figuruje w kartotece jako niebezpieczny spiskowiec. Żegnaj, Adriano!
Pożegnałam się z nim i zostałam przy oknie, patrząc, jak odchodzi. Wziął kapelusz ze stołu i nie oglądając się wyszedł.
Zaraz potem otworzyły się drzwi od kuchni i wszedł Mino trzymając w ręku rewolwer. Patrzyłam na niego, zdumiona, ogłupiała, nie mówiąc ani słowa.
— Chciałem zastrzelić Astaritę — powiedział z uśmiechem. — Czyś ty naprawdę myślała, że mi zależało na zniszczeniu tych papierów?
— A dlaczego — zapytałam sennym głosem — nie zrobiłeś tego?
Potrząsnął głową:
— Tak przekonująco przeklinał dzień swego urodzenia, że pozwólmy mu przeklinać jeszcze przez kilka lat.
Byłam dziwnie niespokojna, ale nie mogłam dociec, jaka jest tego przyczyna.
— W każdym razie uzyskałam to, o co mi chodziło… Nic nie wpisali do twojej kartoteki.
— Słyszałem, słyszałem — przerwał — wszystko słyszałem, stałem za uchylonymi drzwiami, nawet widziałem… Odważny jest — dodał obojętnym tonem — ten twój Astarita… Pac, pac… wymierzył Sonzognowi dwa klasyczne policzki. Także i te rzeczy można robić na różne sposoby. Astarita wyglądał niczym pan karcący służącego, a Sonzogno podwinął ogon pod siebie i ani pisnął. — Roześmiał się, chowając do kieszeni rewolwer.
Byłam nieco skonsternowana tą elegią na cześć Astarity. Zapytałam niepewnie:
— A jak myślisz, co zrobi Sonzogno?
— Któż to może wiedzieć!
Zapadł już wieczór i jadalnia pogrążona była w mroku. Mino wyciągnął rękę przez stół i zapalił wiszącą nad nim lampę, ale poza jej kręgiem w pokoju było ciemno. Na stole leżały okulary matki oraz karty od pasjansa. Mino wziął karty i zaczął rozdawać, mówiąc:
— Chodź, zagramy w karty przed kolacją.
— Co za pomysł! — zawołałam. — Chcesz teraz grać w karty?
— Tak… jedną partyjkę, w sześćdziesiąt sześć… No chodź!
Usłuchałam, usiadłam naprzeciw niego i machinalnie wzięłam do ręki karty, które mi podawał. Zaczęłam grać. Wydawało mi się, że wszystkie figury mają dziwnie szyderczy i obłudny wyraz twarzy: walet pikowy, czarny, ponury, z czarnym okiem i czarnym kwiatem w ręku, królowa kier — złośliwe, rozwydrzone stare babsko, król karo — otyły, zimny, obojętny, nieludzki. Wydawało mi się, że gra toczy się między nami o jakąś wielką stawkę, ale co to była za stawka, tego nie wiedziałam. Byłam śmiertelnie smutna, co chwila wzdychałam, jak gdybym chciała się upewnić, czy w dalszym ciągu ten nieznośny ciężar przytłacza mi piersi, i wciąż stwierdzałam, że nie tylko nie znika, ale się powiększa.