Ale data ślubu została ustalona i szybko zabrałam się do przygotowań. Zdecydowaliśmy z Ginem, że z początku zamieszkamy z matką. Oprócz dużego pokoju, kuchni i sypialni w mieszkaniu był jeszcze czwarty pokój, którego matka nigdy nie umeblowała z powodu braku pieniędzy. Służył on za graciarnię, a można wyobrazić sobie, jak wyglądały owe graty, skoro w naszym domu każdy mebel był stary i rozklekotany. Po wielu dyskusjach zdecydowaliśmy się na najskromniejszy program: umeblujemy ten pokój i ja kupię sobie najpotrzebniejsze rzeczy. Byłyśmy bardzo biedne obydwie z matką, ale wiedziałam, że uskładała ona sobie trochę oszczędności; pieniądze te ciułała dla mnie, żeby, jak mówiła, być przygotowaną na wszelką ewentualność. Co rozumiała przez tę ewentualność, nie wiem, ale na pewno nie moje małżeństwo z biednym chłopcem bez żadnej przyszłości. Poszłam do matki i powiedziałam jej:
— Te oszczędności, które masz, uskładałaś dla mnie, prawda?
— Prawda.
— Więc jeżeli chcesz, żebym była szczęśliwa, daj mi je teraz, a będę mogła urządzić ten pokój, w którym zamieszkamy z Ginem. Jeżeli naprawdę przeznaczyłaś te pieniądze dla mnie, teraz właśnie przyszła chwila, żeby je wydać.
Oczekiwałam wymówek i ostrej wymiany zdań, zakończonej odmową. A tymczasem matka z wielkim spokojem przyjęła moją prośbę, okazując znowu tę zaprawioną złośliwością dobroduszność, która wprowadziła mnie w takie osłupienie owego wieczoru, kiedy wróciłam z willi.
— A on nic ci nie da? — zapytała.
— Oczywiście, że da — skłamałam — mówił już o tym, ale i ja muszę coś wnieść.
Szyła przy oknie, ale gdyśmy zaczęły rozmawiać, przerwała robotę.
— Idź do mojego pokoju i otwórz górną szufladę w komodzie. Znajdziesz tam tekturowe pudełko. Jest w nim moja książeczka oszczędnościowa i kilka drobiazgów ze złota… Weź książeczkę i tę biżuterię… darowuję ci to.
Złotych przedmiotów było niewiele: pierścionek, kolczyki i łańcuszek. Ale już od dziecka ten ubożuchny skarb, ukryty między łachmanami i oglądany tylko przy nadzwyczajnych okazjach, pobudzał moją fantazję.
W uniesieniu rzuciłam się matce na szyję. Odepchnęła mnie bez gniewu, ale chłodno, mówiąc:
— Uważaj… mam w ręku igłę, możesz się ukłuć.
Ale nie byłam jeszcze zadowolona. Nie wystarczało mi to, że postawiłam na swoim, chciałam, żeby matka podzielała moją radość.
— Ależ, mamo — zawołałam — jeżeli robisz to tylko dlatego, żeby mi sprawić przyjemność, to nie chcę nic!
— Oczywiście, że nie robię tego, żeby jemu sprawić przyjemność — odpowiedziała biorąc się znowu do szycia.
— Czy ty naprawdę nie wierzysz — zapytałam pieszczotliwie — że wyjdę za mąż za Gina?
— Nigdy w to nie wierzyłam, a dzisiaj mniej niż kiedykolwiek.
— Więc dlaczego dajesz mi pieniądze na urządzenie pokoju?
— Dlatego, że w żadnym razie nie będą to wyrzucone pieniądze… Zostaną ci meble i bielizna pościelowa. Towar czy pieniądze… to jedno i to samo.
— I nie pójdziesz kupować ze mną do sklepów?
— Na litość boską — krzyknęła — nie chcę o niczym wiedzieć! Róbcie wszystko sami, kupujcie, wybierajcie… Ja nie chcę wiedzieć o niczym!
Kiedy szło o moje małżeństwo z Ginem, była rzeczywiście nieubłagana, nie dlatego, że nie podobało się jej zachowanie, charakter czy skromne warunki Gina, lecz wypływało to z jej ustosunkowania się do życia. W jej zapatrywaniach nie było nic takiego, co mogłoby budzić odrazę, po prostu tylko różniły się one całkowicie od ogólnie przyjętych pojęć. Inne matki pragną nade wszystko, żeby córki ich wyszły za mąż; moja matka życzyła sobie, żebym ja za mąż nie wyszła.
Tak rozgrywał się między nami ukryty pojedynek: matka chciała, aby moje małżeństwo nie doszło do skutku i abym zrozumiała, że ona chce mojego szczęścia, a ja chciałam wyjść za mąż i przekonać ją, że słuszność jest po mojej stronie. Z tym większą pasją uczepiłam się myśli o zamążpójściu, że z rozpaczliwym uporem postawiłam całe życie na tę jedną kartę. Wyczuwałam przy tym nie bez goryczy, że matka z wrogością śledzi moje wysiłki i ma nadzieję, że pójdą na marne.
Muszę tu jeszcze raz zaznaczyć, że nawet w okresie przygotowań do ślubu przeklęta doskonałość Gina nie poniosła szwanku. Powiedziałam matce, że Gino pokryje część wydatków, ale to było kłamstwo, bo na razie nie wspomniał o tym ani słowem. Byłam zdziwiona i zadowolona zarazem, kiedy Gino, chociaż go o to nie prosiłam, wręczył mi pewnego dnia niewielką sumę. Usprawiedliwiał się, że nie może dać mi więcej, bo musi stale posyłać pieniądze rodzinie. Dzisiaj, kiedy zastanawiam się, dlaczego to zrobił, mogę to sobie wytłumaczyć tylko w ten sposób, że pragnął bez zarzutu odegrać swoją rolę aż do końca. Pewnie czuł wyrzuty sumienia, że mnie oszukał, i żal, że nie może się ze mną ożenić, czego teraz już naprawdę pragnął. Z triumfem opowiedziałam matce o tych pieniądzach. Ograniczyła się do uwagi, że jest to bardzo skromna sumka, która nie zrujnowała go, ale wystarczyła, żeby mi zamydlić oczy.
Był to bardzo szczęśliwy okres mojego życia. Spotykaliśmy się z Ginem codziennie i kochaliśmy się, gdzie tylko się dało: w samochodzie, w ciemnym zaułku opustoszałej ulicy, na łąkach za miastem albo w willi, w pokoiku Gina. Pewnej nocy, kiedy odprowadził mnie do domu, oddałam mu się w ciemnościach na klatce schodowej przed drzwiami naszego mieszkania. Lubiłam być z nim razem w ścisku, w tramwaju czy w lokalu, bo ludzie popychali mnie, z czego korzystałam, aby tulić się do niego całym ciałem. Ciągle chciałam trzymać go za rękę, wplatać palce w jego włosy i pozwalałam sobie na te pieszczoty wszędzie, nawet między ludźmi. Wydawało mi się, że nikt tego nie widzi, jak to bywa zawsze, kiedy ulegamy nieprzezwyciężonej namiętności. Uważałam miłość za coś wspaniałego i może nawet podobała mi się bardziej niż sam Gino. Oddawałam mu się nie tylko powodowana uczuciem, ale i dla przyjemności. Oczywiście nie myślałam o tym, że taką samą przyjemność mógłby mi dać także inny mężczyzna. Ale zdawałam sobie sprawę, że pasja, zapamiętanie i uniesienie, towarzyszące moim pieszczotom, nie tłumaczyły się tylko naszą miłością. Było to coś niezależnego, coś na kształt powołania, które niedługo wyszłoby na jaw, nawet gdybym nie była poznała Gina.