— Ma pan szczęście, że znalazł pan Adrianę.
— Dlaczego? — zapytał Gino zdziwiony.
— Bo szoferzy zadają się przeważnie z kucharkami.
Zobaczyłam, że Gino zbladł, ale nie należał do ludzi, których łatwo zbić z tropu.
— Tak, to prawda, to prawda… — powiedział powoli, zniżając głos, z miną człowieka zastanawiającego się po raz pierwszy nad problemem, który dotychczas uszedł jego uwagi — rzeczywiście, szofer, który służył tam przede mną, ożenił się właśnie z kucharką. To zupełnie zrozumiałe, dlaczegóż by nie? I ja powinienem był zrobić to samo. Kucharki wychodzą za mąż za szoferów, a szoferzy żenią się z kucharkami. No proszę, i jak to się mogło stać, że dotychczas o tym nie pomyślałem? Ale — dorzucił niedbałym tonem — wolałbym nawet, żeby Adriana była pomywaczką niż modelką — tu podniósł rękę, jak gdyby chciał uprzedzić protesty Gizeli. — Nie mówię już o tym, że nie mogę strawić tego rozbierania się przy mężczyznach, ale sam ten zawód stwarza tysiące okazji do zawierania pewnych znajomości… pewnych przyjaźni… — pokiwał głową i pogardliwie wykrzywił usta, po czym podsuwając jej pudełko z papierosami zapytał: — Czy pani pali?
Gizela nie wiedziała, co odpowiedzieć, i ograniczyła się do tego, że nie wzięła papierosa, popatrzyła na zegarek i oświadczyła:
— Adriano, musimy już iść, jest bardzo późno. Rzeczywiście było późno, pożegnałyśmy się z Ginem i wyszłyśmy z mleczarni. Na ulicy Gizela powiedziała:
— Jesteś na drodze do zrobienia wielkiego głupstwa… Ja za żadne skarby świata nie wyszłabym za takiego człowieka.
— Nie podobał ci się? — zapytałam z niepokojem.
— Ani trochę… Poza tym mówiłaś, że jest wysoki, a tymczasem jest odrobinę niższy od ciebie, ma fałszywe spojrzenie i nigdy nie patrzy w oczy, jest nienaturalny, wyraża się w sposób tak sztuczny, że od razu widać, że nigdy nie mówi tego, co myśli, i w dodatku te wielkopańskie maniery… u szofera!
— Ale ja go kocham.
Odpowiedziała spokojnie:
— Tak, ale on ciebie nie kocha… Zobaczysz, że pewnego pięknego dnia cię porzuci.
Uderzyło mnie to proroctwo, wypowiedziane pewnym głosem i zgodne z tym, co mówiła matka. Dzisiaj muszę przyznać, że Gizela, pomijając jej z góry nieprzychylny stosunek do Gina, lepiej poznała jego charakter przez godzinę niż ja przez parę miesięcy. Gino ze swojej strony także wydał bardzo niepochlebny sąd o Gizeli, który przynajmniej w pewnym stopniu musiałam uznać później za słuszny. Na razie miłość, przyjaźń i moje niedoświadczenie sprawiły, że patrzyłam na każde z nich przez różowe okulary; prawie zawsze tak bywa, że kiedy myślimy o kimś źle, jesteśmy o wiele bliżsi prawdy.
— Tę twoją Gizelę — powiedział — w moich okolicach nazwaliby „kobietką”.
Zrobiłam zdziwiony wyraz twarzy. Wyjaśnił mi:
— No, ulicznicą… bo taki ma charakter i takie zachowanie. Jest zarozumiała, bo dobrze się ubiera. Ciekaw jestem, w jaki sposób zarabia na te łaszki!
— Dostaje je od narzeczonego.
— Od narzeczonego, którego zmienia się co noc… A teraz słuchaj: albo ja, albo ona!
— Co to ma znaczyć?
— Chcę powiedzieć, że rób, jak chcesz, ale jeżeli dalej będziesz się z nią widywała, musisz zrezygnować ze mnie. Albo ja, albo ona!
Próbowałam go przekonać, lecz na próżno. Obraziło go z pewnością odpychające zachowanie Gizeli; ale nawet okazując pogardliwą niechęć dla mojej przyjaciółki, nadal pozostał wierny swojej roli dobrego narzeczonego, tak samo jak wtedy, gdy pokrył część wydatków na moją wyprawę. Jak zawsze, doskonale umiał wyrazić to, czego wcale nie odczuwał: „Mojej narzeczonej nie wolno przebywać w towarzystwie kobiet podejrzanego prowadzenia” — powtarzał twardo. Na koniec, w obawie, żeby nie rozwiało się nasze małżeństwo, obiecałam mu, że nie zobaczę się już więcej z Gizelą, chociaż wiedziałam, że nie dotrzymam słowa. Było to niemożliwe choćby z tego powodu, że pozowałyśmy z Gizelą o tej samej godzinie w tej samej pracowni.
Od tego czasu widywałam się z nią w tajemnicy przed Ginem. Kiedy byłyśmy razem, Gizela korzystała z każdej okazji, żeby robić ironiczne i pogardliwe aluzje na temat moich zaręczyn. Byłam na tyle naiwna, że zwierzyłam się jej w swoim czasie ze stosunków łączących mnie z Ginem, i to właśnie stało się źródłem jej docinków; malowała w najczarniejszych barwach zarówno moje obecne położenie, jak i moją przyszłość. Jej przyjaciel Riccardo nie widział żadnej różnicy między mną a nią, uważając nas obie za dziewczyny lekkiego prowadzenia, niewarte szacunku, i lubił stroić sobie ze mnie żarty razem z Gizelą, podchwytując jej kpinki. Ale robił to w sposób głupkowaty i dobroduszny, bo, jak już wspomniałam, pozbawiony był inteligencji i złośliwości. Dla niego mój narzeczony stanowił jedynie temat do żartobliwych rozmów dla zabicia czasu. Ale Gizela, której moja cnota była solą w oku i która za wszelką cenę chciała upodobnić mnie do siebie, abym nie miała prawa jej sądzić, po prostu stawała na głowie, żeby za wszelką cenę pognębić mnie i upokorzyć.
Uderzała przede wszystkim w mój słaby punkt: ubranie. Mówiła: „Dzisiaj po prostu się wstydzę wyjść z tobą na ulicę”. Albo: „Riccardo nigdy by nie pozwolił, żebym chodziła w takiej sukience… prawda, Riccardo? Miłość, moja droga, objawia się i w takich drobiazgach”. Nie potrafiłam pozostać obojętna wobec tych gruboskórnych uwag: ogarniała mnie złość, broniłam Gina, broniłam, ale coraz mniej pewnie, moich sukienek, i zawsze po rozmowie z nimi byłam zgnębiona, miałam wypieki na twarzy i łzy w oczach. Pewnego dnia, wiedziony współczuciem, Riccardo powiedział:
— Dzisiaj Adriana dostanie ode mnie prezent. Chodź, Adriano, chcę ci kupić torebkę. — Ale Gizelą gwałtownie się sprzeciwiła:
— Nie, nie, żadnych prezentów! Ma swojego Gina, niech on jej kupuje prezenty! — Riccardo, który zrobił tę propozycję z dobrego serca, ale nie domyślał się nawet, jaką przyjemność by mi tym zrobił, ustąpił natychmiast, a ja, na złość, tego samego popołudnia poszłam i sama kupiłam sobie torbę. Nazajutrz przyszłam na spotkanie z nimi z torbą pod pachą i oświadczyłam, że jest to podarunek od Gina. Było to jedyne zwycięstwo, jakie odniosłam w moich rozpaczliwych potyczkach, i drogo mnie ono kosztowało, bo torebka była naprawdę ładna i wydałam na nią mnóstwo pieniędzy.
Kiedy po nie kończących się docinkach, upokarzających uwagach i kazaniach Gizeli wydało się na koniec, że owoc dojrzał, oświadczyła, że ma dla mnie pewną propozycję.
— Ale pozwól mi powiedzieć wszystko aż do końca — dodała — i nie przerywaj, zanim nie dowiesz się, o co chodzi.
— Mów — odpowiedziałam.
— Wiesz, jak bardzo cię lubię — zaczęła — traktuję cię prawie jak siostrę. Ty, z twoją urodą, mogłabyś mieć wszystko, czego dusza zapragnie, toteż jest mi bardzo przykro, że chodzisz ubrana jak nędzarka. A teraz posłuchaj — tu przerwała i spojrzała na mnie uroczyście — znam pewnego mężczyznę, nadzwyczaj kulturalnego, dystyngowanego, poważnego, który widział cię i bardzo się tobą zainteresował. Jest żonaty, ale rodzina jego mieszka na prowincji. To gruba ryba — dodała zniżając głos — z policji… Jeśli chcesz go poznać, mogę ci go przedstawić. Jak już mówiłam, to bardzo poważny i dystyngowany człowiek i możesz liczyć w zupełności na jego dyskrecję, a poza tym jest bardzo zajęty, więc będziesz widywała go tylko parę razy na miesiąc. On nie ma nic przeciwko temu, żebyś zadawała się z Ginem, jeżeli masz ochotę, a nawet żebyś wyszła za mąż. On postara się stworzyć ci inne warunki niż te, w których żyłaś dotychczas… Co o tym myślisz?