— Bardzo mu jestem wdzięczna — odpowiedziałam szczerze — ale nie mogę zgodzić się na to.
— Dlaczego? — zawołała ze zdumieniem.
— Dlatego, że nie… kocham Gina i gdybym się na to zgodziła, wstydziłabym się spojrzeć mu w oczy.
— Dajże spokój… Przecież powiedziałam ci, że Gino nie będzie o niczym wiedział!
— Właśnie dlatego!
— Gdy pomyślę — zaczęła mówić jakby do siebie — co bym powiedziała, gdyby mnie ktoś zrobił taką propozycję… No, ale co mam mu odpowiedzieć? Że namyślisz się jeszcze?
— Nie, nie… nie zgadzam się.
— Jesteś skończoną idiotką — powiedziała Gizela z rozczarowaniem w głosie. — To się nazywa własnymi rękami burzyć swoje szczęście. — Mówiła jeszcze wiele rzeczy w tym tonie, ja stale odpowiadałam to samo, aż wreszcie odeszła bardzo niezadowolona.
Odrzuciłam tę propozycję bez namysłu, nie zastanawiając się, jakie dałaby mi korzyści. Potem, kiedy zostałam sama, prawie że pożałowałam tego: kto wie, może Gizela miała rację, może to był jedyny sposób, aby zdobyć wszystko, co było mi tak bardzo, bardzo potrzebne. Ale natychmiast odrzuciłam tę możliwość i tym rozpaczliwiej uczepiłam się myśli o małżeństwie i związanym z nim spokojnym życiu, choćby nawet w biedzie. Wydawało mi się, że zrobiłam wielkie poświęcenie, które zobowiązuje mnie teraz do małżeństwa bardziej niż kiedykolwiek i że plany moje muszą się ziścić za wszelką cenę.
Nie potrafiłam jednak oprzeć się pokusie i, powodowana próżnością, powiedziałam matce o propozycji Gizeli. Przypuszczałam, że sprawię jej podwójną przyjemność; wiedziałam, że jest bardzo dumna z mojej urody, a przy tym ogromnie przywiązana do swoich zapatrywań na życie, a więc oferta owa schlebiała jej próżności i zarazem potwierdzała słuszność jej poglądów. Ale nie sądziłam, że ta wiadomość wprawi ją w takie podniecenie. Z oczu jej wyzierała chciwość, dostała wypieków na twarzy.
— Ale kto to taki? — zapytała w końcu.
— Wielki pan — rzekłam. Wstydziłam się powiedzieć, że to ktoś z policji.
— I mówiła, że jest bardzo bogaty?
— Tak, podobno dużo zarabia.
Było widoczne, że nie chce się zdradzić z tym, co myśli; a mianowicie, że postąpiłam źle, odrzucając taką propozycję.
— Widział cię i zainteresował się tobą? Dlaczego nie każesz go sobie przedstawić?…
— Po co, jeżeli go nie chcę?
— Jaka szkoda, że jest żonaty.
— Nie chciałabym go nawet, gdyby był kawalerem.
— Ludzie różnie zapatrują się na życie — powiedziała matka. — To człowiek bogaty… jest w tobie zakochany… jedno wiąże się z drugim. Mógłby ci pomóc, nie żądając nic w zamian…
— Nie, nie — odpowiedziałam — tego rodzaju ludzie nic nie robią bezinteresownie.
— Nigdy nie wiadomo.
— Nie, nie — powtarzałam.
— Mniejsza o to — odrzekła matka kiwając głową. — W każdym razie ta Gizela to dobra dziewczyna. Inna byłaby o ciebie zazdrosna i nie powiedziałaby ani słowa. Od razu widać, że jest naprawdę twoją przyjaciółką.
Po mojej odmowie Gizela nie wspominała już o dystyngowanym panu i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu przestała wydrwiwać moje narzeczeństwo. Dalej po kryjomu widywałam się z nią i Riccardem; kilkakrotnie wspominałam o niej w rozmowach z Ginem, w nadziei, że może się pogodzą, bo nie lubiłam nic ukrywać. Ale on za każdym razem mi przerywał, mówiąc o niej z nienawiścią i odgrażając się, że porzuci mnie, jeżeli tylko się dowie, że ją widuję. Na pewno nie żartował; i czasem wydawało mi się, że byłby zadowolony, gdyby to mogło posłużyć mu jako pretekst do zerwania. Powiedziałam matce o tej antypatii Gina do Gizeli, a ona odrzekła na to bez cienia złośliwości:
— Nie chce, żebyś się z nią widywała, bo się boi, że będziesz porównywała łachmany, w jakich on pozwala ci chodzić, z sukniami Gizeli, które ona dostaje od narzeczonego.
— Nie, on uważa, że Gizela jest niewiele warta.
— On sam jest nic niewart… Żeby się tak dowiedział o twoich spotkaniach z Gizelą i naprawdę zerwał te zaręczyny!
— Mamo — powiedziałam przerażona — żeby ci tylko nie przyszło do głowy powiedzieć mu o tym!
— Nie, nie — odrzekła szybko i jakby z żalem — to są wasze sprawy i ja się do tego nie mieszam.
Było to w jesieni w okresie „lata św. Marcina”, dni były pogodne i ciepłe. Pewnego ranka Gizela powiedziała mi, że ona, Riccardo i pewien jego przyjaciel postanowili wybrać się na wycieczkę samochodem. Chcieliby, żeby pojechała jeszcze jedna kobieta, dla dotrzymania towarzystwa owemu przyjacielowi, i pomyśleli o mnie. Zgodziłam się z radością, bo w szarzyźnie mojego życia dobra była każda rozrywka, która dawała mi chwilę zapomnienia. Ginowi powiedziałam, że będę miała dodatkowe godziny pozowania; wczesnym rankiem pobiegłam na umówione miejsce spotkania, za Ponte Milvio. Samochód już na mnie czekał; Gizela i Riccardo, którzy siedzieli z przodu, nie ruszyli się nawet z miejsc, ale przyjaciel Riccarda wyskoczył z samochodu i podszedł do mnie. Był to młody mężczyzna średniego wzrostu, łysawy, o pożółkłej cerze i dużych czarnych oczach; nos miał orli, usta duże, uniesione w kącikach ku górze, tak że robił wrażenie, jak gdyby się uśmiechał. Ubrany był bardzo elegancko, ale zupełnie inaczej niż Riccardo, poważnie, w ciemnopopielatą marynarkę i nieco jaśniejsze spodnie, miał sztywny kołnierzyk i czarny krawat, w który wpięta była spinka z perłą. Głos jego był miękki i łagodny, nieco melancholijny, wzrok jakby znużony; zachowywał się bardzo wytwornie, a nawet uroczyście. Gizela przedstawiła mi go jako Stefana Astaritę i byłam pewna, że jest to ten sam pan, który przekazał mi przez nią owe korzystne propozycje. To, że go poznałam, nie sprawiło mi przykrości, bo jego oferta nie miała w sobie nic obrażającego, wprost przeciwnie, pochlebiała w pewnym sensie mojej próżności. Podniósł do ust moją rękę jak gdyby w bolesnym uniesieniu i z wielkim uczuciem. Potem wsiadłam, on zajął miejsce obok mnie i ruszyliśmy.
Gdy samochód pędził wśród pożółkłych pól, pustą, zalaną słońcem szosą, prawie nie rozmawialiśmy z sobą. Byłam uszczęśliwiona, że jadę samochodem, uszczęśliwiona z wycieczki, uszczęśliwiona, że wiatr dmucha mi przez okno prosto w twarz. Była to druga czy trzecia dłuższa wycieczka samochodowa w moich życiu i bałam się prawie, że za mało się tym cieszę. Szeroko otwierałam oczy, żeby widzieć jak najwięcej: zabudowania gospodarskie, sterty słomy, drzewa, pola, lasy — i myślałam o tym, że minie dobrych kilka miesięcy, a może i lat, zanim znowu będę miała okazję wybrać się na taką wycieczkę, muszę więc dobrze utrwalić sobie w pamięci wszystkie szczegóły, żebym długo mogła się cieszyć wspomnieniami. Ale Astarita, który siedział wyprostowany, w przyzwoitej odległości, wpatrywał się tylko we mnie. Ani na chwilę nie odrywał tych swoich smutnych oczu od mojej twarzy i postaci; czując na sobie jego wzrok, odnosiłam wrażenie, jakby ktoś nieustannie dotykał mnie palcem. Nie mogę powiedzieć, aby to zainteresowanie moją osobą było mi przykre, ale wprawiało mnie w zakłopotanie. Powoli zaczęło ogarniać mnie uczucie, że powinnam się nim zająć i zacząć rozmowę. Siedział z rękami opartymi na kolanach; na jednej ręce miał obrączkę i pierścionek z brylantem. Odezwałam się głupio: