Выбрать главу

Pewnego letniego wieczoru, spacerując z matką po tej ulicy, zobaczyłam przez okno w jednym z domków scenę rodzinną, która utkwiła mi głęboko w pamięci, bo odpowiadała dokładnie pojęciom, jakie wyrobiłam sobie o przyzwoitym, normalnym życiu. Mały, ale czyściutki pokoik, tapety w kwiaty, kredens, lampa wisząca nad nakrytym stołem. Przy stole siedziały dwie czy trzy dorosłe osoby i troje dzieci, w wieku od ośmiu do trzynastu lat. Na środku stołu dymiła waza; matka stojąc rozlewała zupę na talerze. Może się to wydawać dziwne, ale największe wrażenie zrobiła na mnie wisząca pośrodku lampa, a raczej nadzwyczaj miły, codzienny wygląd, jakiego wszystko nabierało w jej świetle. Później, myśląc o tym obrazku rodzinnym, powiedziałam sobie stanowczo, że muszę dążyć do tego, aby zamieszkać kiedyś w takim właśnie domu, mieć taką właśnie rodzinę i żyć w kręgu tego światła, które zdawało się mówić o spokojnej, trwałej miłości. Wiele osób będzie uważało, że miałam skromne aspiracje, ale trzeba pamiętać, w jakich warunkach wówczas żyłam. Na mnie, urodzonej w domu kolejarzy, domek ten robił na pewno takie samo wrażenie, jakie na jego mieszkańcach, którym tak zazdrościłam, wywierały największe i najbogatsze domy w eleganckich dzielnicach miasta. Tak więc każdy wybiera sobie raj, który jest piekłem dla innych.

Matka natomiast roiła o wielkiej przyszłości dla mnie; ale jak szybko się przekonałam, projekty jej nie miały nic wspólnego z moimi marzeniami o urządzeniu sobie życia. Jednym słowem, myślała o tym, że piękność moja pozwoli mi zdobyć wszelkiego rodzaju powodzenie, ale nie o tym, że mogę po prostu wyjść za mąż i założyć rodzinę. Żyłyśmy w nędzy i jak już wspomniałam, moja uroda była jedynym bogactwem, jakim mogłyśmy rozporządzać, i to nie tylko ja, ale i matka, choćby dlatego, że to ona wydała mnie na świat. Miałam rozporządzać tym bogactwem w porozumieniu z nią, nie oglądając się na dobre obyczaje, byle tylko poprawić nasze położenie. Wypływało to prawdopodobnie z jej braku wyobraźni. W sytuacji takiej jak nasza wykorzystanie mojej osoby było jedynym pomysłem, jaki przyszedł jej do głowy. I matka uczepiła się go raz na zawsze.

Wówczas nie rozumiałam jeszcze projektów matki. Ale i później, kiedy stały się już one dla mnie zupełnie oczywiste, nie miałam nigdy odwagi jej zapytać, jak się to mogło stać, że mając takie poglądy na życie wyszła za mąż za kolejarza i znalazła się w skrajnej nędzy. Z wielu robionych przez nią aluzji wywnioskowałam, że przyczyną jej nieszczęść byłam właśnie ja, moje nieoczekiwane i niepożądane przyjście na świat. Innymi słowy, o urodzeniu moim zadecydował przypadek; matka nie miała odwagi przerwać ciąży (co, sądząc z jej słów, powinna była zrobić), musiała więc wyjść za mojego ojca i wziąć na siebie konsekwencje tego małżeństwa. Często, gdy była o tym mowa, matka powtarzała: „Ty stałaś się moją ruiną”; początkowo zdanie to było dla mnie niejasne i sprawiało mi wielką przykrość, ale zrozumiałam je dopiero później. A miało ono znaczyć: „Gdyby nie ty, nie wyszłabym za mąż i dziś jeździłabym autem”. Łatwo pojąć, że tak osądzając swoje życie, nie chciała, żeby córka, o wiele ładniejsza od niej, popełniła te same błędy i żeby spotkał ją taki sam los. Nawet dzisiaj, kiedy patrzę na to wszystko z odległości czasu, nie mogę mieć do niej żalu. Dla matki pojęcie rodziny kojarzyło się z nędzą, niewolą i krótkimi radośniejszymi momentami, które skończyły się szybko wraz ze śmiercią ojca. Było naturalne, a nawet do pewnego stopnia słuszne, że uważała uczciwe rodzinne życie za dopust Boży i czuwała nade mną, żeby i mnie nie pociągnęły te miraże, które ją zgubiły.

Na swój sposób matka bardzo mnie kochała. Kiedy zaczęłam chodzić do pracowni malarskich, uszyła mi sukienkę i kostiumik. Powiedziawszy prawdę, ucieszyłabym się o wiele bardziej z nowej bielizny, bo ta, w której chodziłam, była ordynarna, postrzępiona i nie zawsze pierwszej czystości, tak że wstydziłam się, ilekroć musiałam się rozbierać; ale matka powiedziała, że pod spodem mogę nosić nawet łachmany, bylebym tylko dobrze prezentowała się na zewnątrz. Wybrała dwa tanie wzorzyste materiały w jaskrawych kolorach i sama skroiła sukienki. Ale ponieważ była bieliźniarką, a nie krawcową, sknociła obydwie, chociaż wysiliła wszystkie swoje umiejętności, żeby uszyć je jak najlepiej. Pamiętam, że sukienka miała głęboki dekolt w szpic, który odsłaniał mi piersi, i musiałam zawsze spinać go szpilką. Żakiet od kostiumiku był za krótki i tak ciasny, że po prostu pękał w biuście i na biodrach. Spódniczka natomiast była za szeroka i fałdowała się na brzuchu. Mnie jednakże te rzeczy wydawały się bardzo eleganckie, bo do tej pory bywałam zawsze jeszcze o wiele gorzej ubrana; nosiłam krótkie spódniczki, które odsłaniały mi uda, tandetne trykotowe koszulki, stare szale. Matka kupiła mi także dwie pary jedwabnych pończoch; dotychczas chodziłam tylko w skarpetkach, z gołymi kolanami. Dary te napełniły mnie radością i dumą; nie przestawałam podziwiać ich i cieszyć się nimi; stąpałam po ulicy krokiem pełnym godności, z wypiętą naprzód piersią, jak gdybym miała na sobie nie te nędzne łaszki, ale kosztowną suknię z wytwornego domu mody.

Matka myślała stale o mojej przyszłości i wkrótce zaczęła okazywać niezadowolenie z powodu mojego zawodu modelki. Według niej zarabiałam za mało; poza tym malarze i ich znajomi byli ludźmi niezamożnymi i nie było nadziei, żebym w ich pracowniach mogła zawrzeć jakąś korzystną znajomość.

Matce przyszło nagle do głowy, że mogłabym zostać tancerką. Miała wciąż wielkie ambicje, podczas gdy ja, jak już wspomniałam, myślałam tylko o spokojnym życiu przy boku męża, wśród dzieci. Ten pomysł z tańcem nasunął jej się w związku z zamówieniem, jakie zrobił u niej dyrektor trupy kabaretowej, która występowała w kinie, w przerwach między seansami. Nie uważała, żeby zawód tancerki był specjalnie korzystny, ale, jak zwykła powtarzać: „Jedno wiąże się z drugim”; mogło się zdarzyć, że występując na scenie zwróciłabym na siebie uwagę jakiegoś zamożnego pana.

Pewnego dnia matka oznajmiła, że rozmawiała już z tym dyrektorem, który zgodził się, żeby mnie do niego zaprowadziła. Wybrałyśmy się rano do hotelu, w którym mieszkał dyrektor z całą trupą. Pamiętam, że hotel ten mieścił się w ogromnym starym gmachu, tuż koło dworca. Było już prawie południe, ale na korytarzach panował mrok. Pozostały z nocy zaduch setki pokoi wisiał w powietrzu i z trudem można było oddychać. Przebiegłyśmy kilka korytarzy i na koniec znalazłyśmy się w ciemnym przedpokoju; trzy tancerki przy akompaniamencie fortepianu tańczyły w tej dziurze, jak gdyby znajdowała się na scenie. Fortepian stał w kącie obok oszklonych mlecznymi szybami drzwi ubikacji, w przeciwległym kącie leżała cała sterta brudnych prześcieradeł. Pianista, wynędzniały staruszek, grał z pamięci i zrobił na mnie wrażenie, jak gdyby myślał zupełnie o czymś innym albo po prostu drzemał. Tancerki, a wszystkie były młode, pozdejmowały bluzki i miały na sobie tylko króciutkie spódniczki. Obejmowały się wpół i kiedy pianista zaczynał grać, cała trójka ruszała w stronę sterty prześcieradeł podnosząc wysoko nogi i machając nimi najpierw w prawo, a potem w lewo, po czym odwracały się i podrygiwały prowokująco, poruszając biodrami, co dziwnie nie pasowało do tego ciemnego, niechlujnego miejsca. Przyglądałam im się i kiedy widziałam, jak tupiąc o podłogę, głośno wybijają nogami takt, czułam, że tracę całą odwagę. Wiedziałam, że chociaż moje nogi są długie i mocne, nie mam najmniejszych zdolności do tańca. Chodziłam już, razem z moimi dwiema przyjaciółkami, na lekcje do szkoły baletowej w naszej dzielnicy. Obydwie od razu złapały takt i nauczyły się poruszać nogami i podrygiwać biodrami jak zawodowe baletnice, ja natomiast ruszałam się tak niezdarnie, jak gdybym od pasa w dół odlana była z ołowiu. Wydawało mi się, że jestem zbudowana inaczej niż wszystkie dziewczęta, ciężko, masywnie, i wiedziałam, że nie rozruszam się nawet przy muzyce. Potem, kiedy tańczyłam kilkakrotnie i czułam ramię tancerza opasujące mi talię, ogarniała mnie dziwna słabość i z trudem powłóczyłam nogami. Nawet malarz powiedział mi pewnego razu; „Ty, Adriano, powinnaś się była urodzić czterysta lat temu… Wówczas podobały się obfite kształty… Dzisiaj, kiedy modne są chude kobiety, jesteś jak ryba bez wody… Za kilka lat będziesz wyglądała jak Junona”. Pomylił się w swoich przypuszczeniach, bo upłynęło już pięć lat od tej pory, a wcale nie przybyło mi na wadze; ale miał rację mówiąc, że nie jestem stworzona na dzisiejsze czasy, kiedy największe szansę mają szczupłe kobiety. Cierpiałam nad tym, chciałam schudnąć za wszelką cenę i móc tańczyć jak inne dziewczęta. Ale chociaż jadałam bardzo niewiele, zawsze byłam masywna niczym posąg i w tańcu nie umiałam uchwycić szybkiego, skocznego rytmu nowoczesnych melodii.